poniedziałek, 11 maja 2009

Get a penalty or dive trying: Prawdopodobnie najgorsza akcja sezonu

Po obejrzeniu akcji Davida Di Michele (i Jamie Carraghera) z niedawnego meczu Premier League między West Hamem a Liverpoolem trudno oprzeć się wrażeniu, że zobaczyliśmy coś niezwykłego. I trudno powiedzieć co jest bardziej niezwykłe: strata Carraghera, drybling Di Michele czy może jego nurkowanie. Najbardziej niezwykłe jest chyba jednak to, że to wszystko wydarzyło się w przeciągu 5 sekund. I że w ogóle się wydarzyło.

To już pewne. Tak właśnie wygląda najgorsza akcja mijającego sezonu.


Żeby mogło być gorzej, Zach Randolph musiałby zacząć grać w piłkę.

Bez komentarza: Jak oni śpiewają

niedziela, 12 kwietnia 2009

Get a penalty or dive trying: Gary! Jak mogłeś?!

Świat się kończy. Stało się. Gary Neville, kapitan i żywa legenda Manchesteru United zrobił to, czego kapitan i żywa legenda Manchesteru United zrobić nigdy nie powinna. Zanurkował. W dodatku zrobił to beznadziejnie.

Fragment wczorajszego meczu Premier League przeciwko Sunderlandowi.

niedziela, 29 marca 2009

Nicklas Bendtner tygodnia: Victor Simões

Nie będzie TEGO gola, o którym każdy myśli. Nie wspomnę też ani słowem o TYM meczu, ponieważ w zasadzie nie wiadomo co powiedzieć. Miał być "Nicklas Bendtner tygodnia", to będzie.

Pudłem ostatnich siedmiu dni powinno zostać z pewnością zagranie niejakiego Victora Simõesa z brazylijskiego Botafogo.



Jak już jesteśmy przy brazylijskich rozgrywkach, wczoraj takiego oto gola strzelił dla Internacionalu Porto Alegre Honorato Nilmar.



Tak to się robi. Trzymajcie się i leczcie kaca po wczorajszym.

czwartek, 26 marca 2009

Karny po portugalsku. Gorzej być nie może

Wykonanie rzutu karnego to z pozoru prosta sprawa. Po tym, jak angielscy naukowcy opracowali przepis na idealnie strzeloną jedenastkę wydawało się nawet, że niewykorzystane karne powoli będą odchodzić do lamusa. A jednak nie. Anglicy nie wzięli bowiem pod uwagę, że wykonawca karnego wcale może nie mieć ochoty strzelać.

Bruno Pereirinha, piłkarz portugalskiej młodzieżówki, postanowił bowiem wykonać "karnego na Cruyffa", czyli zamiast oddać precyzyjny strzał zgodny z angielskimi wytycznymi, zdecydował się na podanie do kolegi. Całość miała oczywiście kompletnie zaskoczyć przeciwników, którymi byli zawodnicy z Republiki Zielonego Przylądka. Różnica między Johanem Cruyffem i Pereirinhą jest jednak taka, że temu drugiemu wyszło to co najwyżej słabo.


Czy był to najgorzej wykonany karny w historii? Można się spierać.



poniedziałek, 23 marca 2009

Adam Waddell i jemu podobni, czyli jak zostać gwiazdą YouTube'a

Recepta na zostanie gwiazdą sportu jest wyjątkowo prosta: wielki talent + ciężka praca z dodatkiem szczypty szczęścia. Całość gotujemy na wolnym ogniu uważając, żeby nie przypalić. Ale co zrobić, gdy brakuje nam jednego ze składników tej cudownej receptury, a "parcie na szkło" mimo wszystko jest i to niemałe? Wyjście jest jedno - zostać gwiazdą YouTube'a. Przepis jak tego dokonać jest jeszcze banalniejszy: wystarczy zrobić coś głupiego. I upewnić się, że ktoś to nagrał.

Adama Waddella od środy zna już cały świat. To klasyczny przypadek człowieka, o istnieniu którego nie mielibyśmy pojęcia, gdyby nie jego niecodzienny dunk i gdyby nie serwis YouTube.
Waddell, który właśnie ma swoje przysłowiowe 5 minut, aby zdobyć popularność postanowił przeprowadzić efektowną akcję zakończoną jeszcze efektowniejszym upadkiem. Nie jest to jednak jedyna droga prowadząca do stania się gwiazdą, dróg jest mniej więcej tyle co samych gwiazd. Albo i jeszcze trochę.
Jeśli i Ty marzysz, by filmik z Twoim udziałem miał ponad pół miliona wyświetleń, poniżej znajdziesz kilka przykładowych technik, jak tego dokonać.

Sposób nr 1: Stracić bramkę w kretyński sposób

Przykład 1 - Kormoran Purda
Jedna z niepisanych zasad piłki nożnej brzmi: "Zabronione jest robienie kołysek na własnej połowie boiska, bramkarze mają zakaz robienia kołysek w ogóle. W przeciwnym wypadku, istnieje duże prawdopodobieństwo zostania gwiazdą popularnego serwisu z filmami wideo".
Bla bla bla...straty zawsze można odrobić, a przecież konsekwencje wynikające ze złamania tego prawa nie są wcale takie przerażające, prawda? Poza tym, wiadomo po co są zasady.
Piłkarze A-klasowego Kormorana Purda prowadzili spokojne życie A-klasowej drużyny. Praca, trening, praca, trening, praca, mecz,...itd. Wszystko zmieniło się w jedną chwilę.



No i się zaczęło - prasa, telewizja, wywiady, głupie notki na blogach... Napastnik Kormorana, Arkadiusz Tamkun, tak oto tłumaczył całą sytuację:

"Naszemu bramkarzowi syn się urodził. Dlatego, co widać na filmie, podbiegł do nas i z tej okazji cieszył się razem z nami. Ja byłem jednym z zawodników, którzy go wołali. Potem było mi trochę głupio, bo nasz trener, który akurat grał w tym meczu strasznie się zagotował. Ale wygląda na to, że tylko jego ta sytuacja zdenerwowała, bo resztę po prostu bawi."

Komu jak komu, ale panu Arkowi w temacie cieszynek wierzyć trzeba. Mało jest takich fachowców jak on.



Przykład 2 - Michael Melka
Gdy piłkarz będący po trzydziestce ciągle gra w trzeciej lidze musi zdawać sobie sprawę z faktu, że wielkich szans na zrobienie kariery już nie ma. A przynajmniej kariery rozumianej w sposób klasyczny. Zwykle człowiek w takich sytuacjach wzrusza ramionami myśląc "no cóż, mówi się trudno...". Czasem jednak chęć pokazania się światu zwycięża. Prowadzić to może do różnych dziwnych i nieprzewidywalnych zdarzeń. W skrajnych przypadkach do czegoś takiego:



Sposób nr 2: Pobić sędziego na meczu


Przykład - Elvis Bowling
Bowling grał w kosza w lidze urugwajskiej. Jako że sędziowanie w tejże lidze w jego mniemaniu nie stało na najwyższym poziomie, Elvis doszedł do wniosku, że o problemie powinien dowiedzieć się cały świat, a w pierwszej kolejności sam arbiter. Prawy sierpowy Elvisa zrobił prawdziwą furorę w internecie, a Bowling został dożywotnio zdyskwalifikowany.



Sposób nr 3: Strzelić samobója i się z niego cieszyć

Przykład - Nobuhiro Sugawara
Strzelić samobója zdarzyć się może każdemu. Nie każdy jednak z tego powodu jest w stanie się cieszyć. Inaczej sprawa wyglądała z golem Nobuhiro Sugawary. Japoński hokeista został bowiem prawdopodobnie pierwszym w historii zawodnikiem otwarcie manifestującym swoją radość z pokonania własnego bramkarza. Gol Sugawary do dziś jest jedną z największych zagadek w dziejach sportu, porównywalną z nieśmiertelnym triple-double Ricky'ego Davisa oraz słynną bramką z meczu Watford - Reading.



Sposób nr 4: Ohydnie zanurkować

Przykład - Émerson Acuña
Nurkowanie to największa plaga współczesnego futbolu. Nie da się jednak ukryć, że najgorsi nurkowie stają się sławni, a ich popisy oglądają miliony. Takie czasy. Kiedyś, żeby znaleźć się na ustach całego świata trzeba było być mistrzem w jakiejś dyscyplinie. Dziś wystarczy przewrócić się w polu karnym i rżnąć głupa.


Sposób nr 5: Umieć się cieszyć

Przykład - Adam Bobrow
Adam Bobrow w pingpongowym światku zwany jest "Księżniczką Ping Ponga". Nie wdając się zbytnio w szczegóły pochodzenia jego pseudonimu, podkreślić należy, że jest to prawdopodobnie najbardziej nietuzinkowy pingpongista na naszej planecie, a jego euforia po zdobytym punkcie stała się kanonem i niekwestionowanym nr 1 wśród cieszynek odtańczonych.


Sposób nr 6: Ograć Devina Harrisa 1 na 1

Przykład - Stuart Tanner
Coś dla osób, które nie chcą robić z siebie idioty. Sprawę utrudnia jednak konieczność ośmieszenia gwiazdy NBA. Coś za coś. Aczkolwiek jeśli zdarzy się komuś jeszcze szansa gry 1 na 1 z Devinem Harrisem, należy pamiętać, że droga do sławy wiedzie między jego nogami (tylko bez skojarzeń).
Niech nikogo nie zmyli sweterek i jeansy Tannera. Wystarczy, że zmyliły Harrisa. Stuart to legenda angielskiego streetballu. Od jakiegoś czasu również legenda YouTube'a.

niedziela, 22 marca 2009

Nicklas Bendtner tygodnia: Semir Štilić

Drużynę Lecha Poznań można lubić albo nie (odkrywcze, prawda?). Tak samo jest z bośniackim pomocnikiem Kolejorza, Semirem Štiliciem. Trzeba jednak zarówno Poznaniakom jak i Štiliciowi oddać, że dodają naszej lidze kolorytu. I nawet, gdy nie strzelają pięknych bramek, ich akcje warto oglądać. Na przykład tę z meczu przeciw Arce Gdynia.

Tym razem nagroda imienia Nicklasa Bendtnera mogła pojechać tylko i wyłącznie do Poznania. Jeśli w przyszłości powstanie wyróżnienie typu "Nicklas Bendtner 2009", Semir będzie na pewno jednym z faworytów.


Do następnego tygodnia.

środa, 18 marca 2009

Biali potrafią skakać, gorzej z lądowaniem...

Bycie białym koszykarzem to ciężki kawałek chleba. Albo się człowiek przyzwyczai do spojrzeń z góry (nie chodzi o różnicę wzrostu) ciemniejszych kolegów, albo postanowi walczyć ze stereotypami udowadniając przy okazji całemu światu, że biały też potrafi. I to nie gorzej niż czarny.

Adam Waddell, koszykarz drużyny NCAA Wyoming Cowboys, postanowił pójść tą drugą drogą. Wczoraj pokazał, że biali potrafią skakać, dunkować - jako tako, ale też umieją, robić salta - też, lądować po dunkach zakończonych saltami - nie.


poniedziałek, 16 marca 2009

Get a penalty or dive trying: Morten Gamst Pedersen - niech mu ziemia równą będzie

Jeśli wymuszanie rzutów karnych to najbardziej nieznośna rzecz, jaka istnieje w futbolu, to poznaliśmy właśnie najbardziej nieznośnego piłkarza, jaki stąpa po murawach, podkreślmy - murawach wyjątkowo nierównych oraz pełnych wyrw i zapadlisk, można wręcz powiedzieć - prawdziwych bezdrożach wśród muraw. Oto norweski piłkarz Blackburn Rovers, Morten Gamst Pedersen.

A tak oto wyglądało jego "starcie" z obrońcą Arsenalu Londyn, Bacarim Sagną:



Podobno Morten dostał po meczu SMS-a z gratulacjami od Alberto Gilardino. Mnie nie pozostaje nic innego jak do gratulacji się dołączyć oraz życzyć, aby w przyszłości nie przyszło mu zagrać na przykład tu.

niedziela, 15 marca 2009

Nicklas Bendtner tygodnia: Nicklas Bendtner

Z dniem dzisiejszym startuje nowy cykl pt. "Nicklas Bendtner tygodnia", w którym to przedstawiane będą najgorsze pudła mijających siedmiu dni. Na dobry początek tytułowy bohater i jego 5 okazji w meczu Arsenalu Londyn przeciwko Blackurn Rovers.

Wartym podkreślenia jest fakt, iż na 4 pierwsze pudła Bendtner potrzebował zaledwie dwie minuty.



Zanim pojawią się głosy w stylu: "Ten chłopak ma zaledwie 21 lat, w tym wieku marnowanie sytuacji jest normalne, a w ogóle to pudłować jest rzeczą ludzką" przypomnę tylko, że Bendtner jest autorem najgorszego zagrania w historii Ligi Mistrzów:



Jednego z najgorszych pudeł tego sezonu w Europie:



Oraz takiego oto strzału w niedawnym meczu 1/8 finału Champions League przeciwko AS Roma:


Do następnego tygodnia.

wtorek, 10 marca 2009

Get a penalty or dive trying: Nurkowanie po belgijsku

Rozgrywki ligi belgijskiej nie należą z pewnością do najpopularniejszych w naszym kraju. Przeciętny polski kibic wie o nich mniej więcej tyle, co Kamil Durczok o czystych stołach - czyli gów niewiele. Wiadomo, że gdzieś takie coś istnieje, ale zobaczyć udaje nam się z rzadka. A szkoda, bo w Belgii znają się na wielu tajnikach gry w piłkę. Na nurkowaniu też.

Oto fragment meczu AA Gent - AFC Tubize. Bohater gra w drużynie gospodarzy, pochodzi z Senegalu i nazywa się Mbaye Leye.


Osoby, które właśnie się głowią: "gdzieś już to widziałem, ale gdzie?", chciałbym uspokoić. Tu:


poniedziałek, 2 marca 2009

Atletico - Barcelona, czyli emocje gwarantowane

Atletico Madryt - FC Barcelona 4:3. Kto nie widział, ten trąba. A ten, kto jednak oglądał i myśli teraz, że takiego widowiska powtórzyć się już nie da, też trąba. Jakby tak bowiem przypomnieć sobie trochę spotkań tych ekip z ostatnich lat, wychodzi na to, że wczorajszy pojedynek nie był niczym nadzwyczajnym. Można rzec nawet, że był taki sobie, szary, zwykły, przewidywalny. Nic specjalnego po prostu. A to dlatego, że mecze między tymi zespołami takie już po prostu są. I nic nie da się na to poradzić.

W ostatnich 36 spotkaniach między Atletico a Barceloną padły 142 bramki. Daje to przeciętnie 3,94 gola na mecz. Całkiem niezła średnia, widowiska też przyznać trzeba nie najgorsze.
Oto przypomnienie najciekawszych pojedynków ostatnich lat między Atletico a Barceloną. Zaczynamy w latach 90-tych.

Atletico Madryt - FC Barcelona 4:3. 30.10.1993


Czyli Roman "Koseky" szoł. Do przerwy było 3:0 dla Barcy po klasycznym hat-tricku Romario. W drugiej połowie nasz polski torero poprowadził jednak Atletico do historycznego zwycięstwa zdobywając dwa gole i zaliczając asystę przy decydującym trafieniu Jose Luisa Caminero. Klasyk po prostu, stadion Vicente Calderon tego dnia oszalał.



FC Barcelona - Atletico Madryt 5:3. 12.03.1994

Rewanż w tym samym sezonie. Barca przegrywa do przerwy 2:3, ale w drugiej połowie udaje jej się odwrócić losy spotkania. Atletico nie pomógł nawet Roman Kosecki. Znowu hat-trick Romario, 2 gole dołożył Hristo Stoichkov. Dla Rojiblancos trafiali Pedro, Manolo i Caminero.
W następnym sezonie, po kolejnym thrillerze Barcelona wygrała na Camp Nou 4:3, a jedną z bramek zdobył dzisiejszy trener ekipy z Katalonii, Josep Guardiola.



FC Barcelona - Atletico Madryt 5:4. 12.03.1997

Półfinał Pucharu Hiszpanii. Równo 3 lata po wygranej 5:3. W pierwszym meczu w Madrycie padł wynik 2:2, teraz do przerwy Rojiblancos prowadzili 3:0 po hat-tricku Milinko Panticia. Barca do awansu potrzebowała więc 4 goli. Trzy i pół roku wcześniej Atletico pokazało, że nie ma rzeczy niemożliwych, jednak problem Blaugrany polegał na tym, że Romario, który znał się trochę na wbijaniu goli piłkarzom z Madrytu, grał już FC Valencia. Próba ekspresowego transferu Brazylijczyka w przerwie meczu nie powiodła się i Katalończycy musieli sobie radzić z tymi piłkarzami, których mieli. A w bordowo-granatowych koszulkach biegało wtedy choćby dwóch gołowąsów - Ronaldo i Luis Figo. To właśnie oni poderwali drużynę do walki. Powtórzyła się więc i odwróciła historia z Vicente Calderon. Ronaldo był tego dnia katalońskim Romanem Koseckim, w roli Caminero wystąpił Pizzi. Warto obejrzeć przynajmniej ze względu na komentatora.



FC Barcelona - Atletico Madryt 1:3. 05.02.2006


Jeden z najlepszych meczów Fernando Torresa w barwach Atletico. Jego 2 gole zapewniły Rojiblancos niespodziewane zwycięstwo na Camp Nou.



Atletico Madryt - FC Barcelona 0:6. 20.05.2007

Gdyby nie stadion pełen kibiców można by pomyśleć, że oglądamy mecz okręgówki, gdzie piłkarze gospodarzy byli dzień wcześniej na dożynkach albo innych andrzejkach i wracają prosto z imprezy. To było jedno z niewielu spotkań, w którym bramki Atletico strzegł niejaki Pichu.



Atletico Madryt - FC Barcelona 4:2. 01.03.2008

Najpierw cudowna przewrotka Ronaldinho, a potem popis gry Kuna Aguero. 2 gole, asysta przy bramce Maxi Rodrigueza oraz wywalczony karny mówią same za siebie.



FC Barcelona - Atletico Madryt 6:1. 04.10.2008


Barca po 8 minutach prowadziła już 3:0, to nie był emocjonujący mecz.



Atletico Madryt - FC Barcelona 4:3. 01.03.2009

Dokładnie rok po poprzednim zwycięstwie, Atletico pokonuje po dramatycznym meczu Barcelonę. Kto nie widział, ten trąba.



PS Jeśli komuś mało, to na jednej z popularnych stron z filmami wideo można znaleźć też nieco starsze pojedynki - ligowe spotkanie z sezonu 1960/61, półfinał Copa del Rey w 1968 roku oraz ligowy mecz na Camp Nou z sezonu 1975/76.

piątek, 27 lutego 2009

Bez komentarza: Pingpongiści też znają się na cieszynkach

Bill Demong najgłupiej zdyskwalifikowanym zawodnikiem w historii MŚ w narciarstwie klasycznym

Tytułowy bohater to członek amerykańskiej kadry kombinatorów norweskich. Wczoraj na mistrzostwach świata w narciarstwie klasycznym w czeskim Libercu rozegrano drużynowy konkurs w tej właśnie konkurencji. Faworytami do złota byli Amerykanie. Bill Demong postarał się jednak, żeby wygrał ktoś inny.

Szkic sytuacyjny: Liberec, Czechy, 26.02.2009, godz. 14:00 - zbliżał się konkurs skoków narciarskich podczas drużynowych zawodów w kombinacji norweskiej na MŚ w narciarstwie klasycznym. Bill Demong jak zwykle po próbnym skoku włożył swój numer startowy w kombinezon i pognał na górę - dosłownie za moment zaczynały się zawody. Chwilę później, już na skoczni, można było zaobserwować typowy obrazek - wszyscy zawodnicy szukają wyciszenia, jeszcze raz w wyobraźni wychodzą z progu, ćwiczą "na sucho" telemarki, krótko mówiąc - koncentrują się. No może prawie wszyscy zawodnicy, Demong zamiast przygotowywać się do skoku nerwowo przeglądał swoje ubrania, tak jakby czegoś szukał. To coś było jego numerem startowym. Moment jego próby robił się bliższy z każdą chwilą, numeru wciąż jednak nie było. Demong coraz bardziej gorączkowo przerzucał swoje rzeczy, w poszukiwania zaangażowali się nawet inni zawodnicy. Czas leciał. W końcu organizatorzy wywołali Amerykanina na belkę startową, Bill nie mając swojego numeru dostał numer przedskoczka. I skoczył.
Jury po krótkiej chwili zdyskwalifikowało jednak Demonga, przepisy mówią jasno - zawodnik nie może pożyczać numeru startowego i musi wystąpić w swoim własnym. Amerykanom wypadł tym samym jeden człowiek z czteroosobowej drużyny, przez co skończyli konkurs na ostatnim miejscu. Do biegu nawet nie przystąpili. Mistrzami świata zostali Japończycy przed Niemcami i Norwegami.
Zawody zawodami, ale na pytanie "co tak naprawdę stało się z numerem Demonga?" wciąż brakowało odpowiedzi. Japończycy świętowali właśnie zwycięstwo, a Bill i jego koledzy ciągle głowili się co w istocie było przyczyną ich klęski. I w momencie, gdy Amerykanie prawdopodobnie akurat wykręcali numer do Pentagonu, a połowa FBI była już postawiona na nogi, zagadka zaginionego numeru doczekała się rozwiązania. Bill Demong znalazł zgubę we własnym bucie.
Na koniec kilka cytatów z głównego bohatera:

"I take responsibility, for sure."

"It’s my fault."


"I’m an idiot."

poniedziałek, 23 lutego 2009

Middlesbrough prosi swoich fanów o zachowanie ciszy na stadionie

Każdy, kto kiedykolwiek oglądał jakieś zawody sportowe na tzw lajfie zdaje sobie sprawę jakie to jest przeżycie. Tłumy rozentuzjazmowanych kibiców, śpiewy, okrzyki, radość, a nieraz i łzy. Czasem można pożartować, jednak w niektórych przypadkach emocje biorą górę. Tak czy owak, na żywo nawet zawody bobslejowe mogą być ekscytujące.

Wiele angielskich klubów może poszczycić się wspaniałymi, głośnymi oraz żywiołowo dopingującymi kibicami. Anfield Road, stadion Liverpoolu FC kojarzy się z niosącym śpiewem fanów z legendarnej trybuny The Kop, kibice Manchesteru United są dumni ze swojej Stretford End, gdzie zasiadają najzagorzalsi sympatycy Czerwonych Diabłów. Z kolei Stamford Bridge i Chelsea FC to trybuna Shed End, w pobliżu której pochowano nawet jednego z piłkarzy.
Nieco inaczej sprawa wygląda na Riverside Stadium, gdzie swoje mecze rozgrywa Middlesbrough FC. Oto list otwarty szefa ochrony stadionu do fanów, zasiadających w jednym z sektorów Riverside.

Na stadionie Boro kibice są uprzejmie proszeni, aby siedzieć cicho na swoich krzesełkach i nie przeszkadzać innym fanom skandalicznymi zachowaniami typu: dopingowanie, głośne okrzyki czy też wstawanie z miejsc. Wyjątkową sytuacją jest strzelenie bramki - wtedy można się cieszyć i chwilowo poczuć się "na nielegalu". Zaraz po całym zdarzeniu siadamy i milczymy jednak z powrotem. Inna sprawa, że piłkarze Middlesbrough od 5 spotkań gola nie zdobyli, tak więc okazji do radości też jakby nie było. Aktualnie zajmują przedostatnie miejsce w tabeli Premier League, notując serię 14 meczów bez zwycięstwa. Minuta ciszy w związku z tym faktem może i by się przydała, ale od razu 90... Fanom Boro nie pozostaje więc nic innego jak pójść śladem pewnego kibica Feyenoordu i pozdrowić Ms. Watson.

poniedziałek, 16 lutego 2009

Krypto-Nate przegrałby konkurs dunków w szkole średniej

Nate Robinson wygrał w sobotę Sprite Slam Dunk Contest 2009 - jeden z najgorszych konkursów ostatnich lat. Zwycięzców się jednak nie sądzi, bo jak to się zwykło mówić kiedy grają chłopaki Beenhakkera - wynik poszedł w świat. Tym samym Krypto-Nate jest od minionego weekendu uznawany za najlepiej dunkującego człowieka na Ziemi i innych planetach. Ale czy słusznie?

W ten oto sposób Nate zapewnił sobie zwycięstwo w sobotę.



A tak dunkują chłopaki z Columbia River High School.



Krypto-Nate prawdopodobnie właśnie zaczyna przygotowania do przeskoczenia w przyszłym roku Pałacu Kultury, Dwight Howard z kolei myśli nad wsadem zza linii 3 pkt. Chłopaki z Columbia River biją ich jednak na głowę pod względem kreatywności, której to w tym roku w Phoenix jakby trochę brakowało. Jeśli w ogóle była.

Za Deadspin.

wtorek, 10 lutego 2009

Nowa odsłona kryzysu w Hiszpanii

Kryzys finansowy w hiszpańskim futbolu zatacza coraz szersze kręgi. O swoje (czyli zaległe pieniądze) upominają się coraz to nowe drużyny, nowe są również formy protestu.

W niższych ligach w Hiszpanii coraz więcej klubów boryka się z kłopotami dotyczącymi pieniędzy, a w zasadzie ich braku. Jednym z nich jest drużyna Galáctico Pegaso Tres Cantos, grająca w Tercera División (czwarta klasa rozgrywkowa w Hiszpanii). Przed spotkaniem z Realem C Madryt, zawodnicy Pegaso postanowili ogłosić światu, że nie są najlepiej zarabiającymi sportowcami w swoim kraju. Nie to jest jednak ich największym problemem. Ten polega bowiem na tym, że od 3 miesięcy nie zarabiają w ogóle.
Kilka tygodni temu można było zobaczyć protestujące ekipy Deportivo Leganés oraz Granada FC, które domagały się wypłat klęcząc na kolanach. Piłkarze Pegaso nie chcieli jednak upaść tak nisko i wymyślili zgoła inną formę protestu. Oto kolekcja bielizny sportowej "zima-wiosna 2009".

niedziela, 8 lutego 2009

Mała rzecz, a cieszy: Wielka duchem, reszta się nie liczy

Niektórzy twierdzą, że w koszykówce liczą się przede wszystkim warunki fizyczne. I wydaje się, że to może być prawda. Są jednak różne prawdy, tak samo jak różni ludzie grają w koszykówkę. Oto Tatiana Montoyo. Tatiana ma 117 cm wzrostu. Niby niewiele, ale jak się okazuje - wystarczająco dużo.

Tatiana ma 15 lat, cierpi na karłowatość. Nic sobie jednak nie robi ze swojego schorzenia i jest rozgrywającą w amerykańskiej szkolnej drużynie Syracuse Central Tech. Tegoroczny sezon rozpoczęła jako pierwsza rezerwowa, jednak po tym jak kilka zawodniczek wypadło ze składu Central Tech, wskoczyła do pierwszej piątki. Miejsca w składzie już nie oddała. To co wydaje się być wadą, Tatiana na ile jest to możliwe przerabia na zaletę. Jest szybka, dobrze panuje nad piłką, ma dobry rzut. Koleżanki mówią o niej:

"Jest szalenie dobra."
Jak pokazuje przypadek Tatiany, wzrost w koszykówce jest ważny, ale nie jest najważniejszy. Najważniejsze jest serce do gry.

sobota, 7 lutego 2009

Operacja się udała, ale pacjent zmarł, czyli najgorsze zmiany trenerów (cz. 2)

Ewolucja to rzecz jak najbardziej naturalna, zmienia się świat, kultura, obyczaje, zmieniają się ludzie - po prostu panta rhei. Wszystko to jest nieuniknione i często wręcz konieczne, aby nie stać w miejscu i dalej móc się rozwijać. Nie inaczej jest z trenerami - roszady szkoleniowców były, są i będą. Gdy nie ma wyników, takie zmiany to generalnie dobry pomysł, ale pod jednym warunkiem - że są to zmiany na lepsze.

Oto druga część zestawienia tych, którzy znaleźli się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie, choć w zasadzie to żaden czas nie wydaje się dla nich odpowiedni.

5. Mike Kitchen za Joela Quenneville'a (hokej, St. Louis Blues)

Co zrobić, gdy zespół, który co roku, nieprzerwanie od 23 sezonów gra w play-offach, nagle ma kłopoty z awansem? W 2004r Bill Laurie, ówczesny właściciel St. Louis Blues wpadł na pomysł, by w tej kryzysowej sytuacji zatrudnić Mike'a Kitchena. Poprzednik Kitchena, Joel Quenneville prowadził zespół od ośmiu sezonów. Nie były to dla Blues lata szczególnie tłuste, ale na pewno nie chude. Ot, takie tam sobie przeciętne. Bluesmani co roku byli oczywiście w play-offach, jednak nic wielkiego tam nie zwojowali. Inna sprawa, że nie bardzo mieli kim wojować, bo drużyna z St. Louis w tym czasie nie była hokejową odmianą galacticos, a wybitni zawodnicy (może poza Alem MacInnisem) omijali miasto szerokim łukiem.
W sezonie 2003/04 Bluesmani pod wodzą Quenneville'a balansowali na granicy 8/9 miejsca w konferencji. Gra w play-offach nie była więc taka oczywista, choć ich bilans należy uznać za przyzwoity - 29 zwycięstw, 25 porażek i 7 remisów. Właściciel stwierdził jednak, że zespół potrzebuje zmian, jakiegoś impulsu, kogoś, kto będzie powiewem świeżości, kto sprawi, że zawodnicy przejdą na tę jasną stronę księżyca i osiągną upragniony "international level". Mówiąc wprost - Laurie skonstatował, że niezbędny jest ktoś taki jak Mike Kitchen.
Z początku wydawało się, że to rozsądna decyzja - Mike wygrał 10 z 21 meczów i uratował tym samym sezon dla Blues. 24. z rzędu awans do rozgrywek posezonowych, to trzeci najlepszy wynik w historii profesjonalnego sportu w USA. W samych play-offach było już nieco gorzej, St. Louis przegrali gładko w 1. rundzie z San Jose Sharks i mogli jechać na wakacje. Mało kto się tym jednak przejął, w tych okolicznościach sukcesem był sam awans. W klubie, po trenerskiej karuzeli zapanował optymizm, wiara w lepsze jutro i przekonanie, że najgorsze mają już za sobą. Nikt na pewno nie podejrzewał, że Mike Kitchen to chodząca bomba z opóźnionym zapłonem, a z tym "najgorsze już za sobą", to nie do końca jest prawda.
Jako, że sezon 2004/05 został odwołany z powodu lokautu, Kitchen i jego Blues mieli podbić NHL dopiero rok później. Zgadnijcie czy się udało. Prawidłowa odpowiedź brzmi: Nie. Bluesmani w sezonie 2005/06 zaczęli niemiłosiernie fałszować i przegrali 61 z 82 meczów stając się pośmiewiskiem ligi, jako jedyni nie przekroczyli granicy 200 zdobytych goli i dopiero czwarty raz w historii, a pierwszy od 1979r nie uzyskali awansu do play-offów. To był najgorszy sezon w St. Louis od 27 lat. Nawet ich kibice nie chcieli już tego oglądać - średnia widzów w ich hali spadła z 18 000 do 12 000. Żeby było śmieszniej, Kitchen utrzymał pracę i dostał drugą szansę, aby udowodnić, że to co było do tej pory było dziełem przypadku, zwykłym zrządzeniem losu. I udowodnił. W następnym sezonie po siedmiu porażkach z rzędu został zwolniony.
Zatrudnienie Kitchena to był przypadek. I tak to należy traktować.

4. Tim Floyd za Phila Jacksona (koszykówka, Chicago Bulls)

Nic nie trwa wiecznie - to wyświechtane powiedzenie pasuje w tym przypadku jak ulał. Wraz z ostatecznym odejściem z Chicago Michaela Jordana, rozpadła się mistrzowska ekipa Bulls. Skończyła się tym samym jedna z największych dynastii w historii sportu. To był koniec ery Pippena, Rodmana, Kerra, a nawet Luca Longleya. Odszedł także trener Phil Jackson. Zmiany te oznaczały dla Bulls po prostu koniec wszystkiego, a początek...hmm, jakby to powiedzieć? Może tak: "ery Tima Floyda".
23 lipca 1998r Tim Floyd został nowym trenerem mistrzów NBA, Chicago Bulls. Od początku wiadomo było, że nie będzie łatwo. Drużyna jaką dostał Floyd nieco się różniła od tej, która zdobyła 6 tytułów mistrzowskich. Nie było Jordana, nie było Pippena, Rodmana, Kerra. Luca Longleya też nie było. Nie było niczego. Dlatego też nie mam zamiaru znęcać się nad Floydem. Podam może tylko bilans, jaki osiągnął w trakcie ponad trzyletniego pobytu w Chicago: 49 zwycięstw i 190 porażek. Żaden trener w historii ligi nie wypada w tej materii gorzej.
"Era Tima Floyda" była oczywiście najgorszym okresem w dziejach klubu. Faktu, dlaczego Tim tak długo utrzymywał się na swoim stanowisku nie tłumaczy nawet fizyka kwantowa, teoria chaosu i światów równoległych. Żeby tak do końca go nie oczerniać, w trakcie jego kadencji można było dopatrzyć się również pozytywów. A właściwie jednego pozytywu. Na plus dla Floyda należy na pewno zapisać świąteczny prezent, jaki sprawił kibicom Bulls w 2001r. W Wigilię podał się do dymisji, a gdy odchodził tak oto rzekł:

"To była niebywała szansa, ale pewne rzeczy po prostu nie działały."
3. Carlos Queiroz za Vicente del Bosque (piłka nożna, Real Madryt)

Vicente del Bosque jest jednym z najbardziej utytułowanych trenerów w historii Realu Madryt. To prawdziwa legenda, człowiek, który większość swojego życia poświęcił temu klubowi. Trafił do niego w 1964r w wieku 14 lat. Prawie całą piłkarską karierę spędził na Santiago Bernabéu, a po jej zakończeniu znalazł się w sztabie szkoleniowym Królewskich. Przez lata był jednak traktowany w klubie trochę z przymrużeniem oka, w Realu zmieniali się trenerzy, piłkarze, prezesi, a del Bosque czekał i czekał na swoją szansę. To właśnie on wkraczał do akcji w charakterze strażaka, gdy zwalniani byli kolejni szkoleniowcy. Po ugaszeniu pożaru ustępował jednak miejsca "komuś z nazwiskiem" i czekał dalej.
Jego cierpliwość została nagrodzona w listopadzie 1999r, gdy wreszcie na dłużej otrzymał szansę trenowania Realu. Czekał na nią 15 lat, ale było warto. W trakcie trzyipółletniej pracy wygrał dwukrotnie Ligę Mistrzów (2000 i 2002), raz Superpuchar Europy (2002), Puchar Interkontynentalny (2002) i Superpuchar Hiszpanii (2001). Dołożył do tego dwa tytuły mistrza kraju (2001 i 2003). W Madrycie nie było tak dobrze od czasów Alfredo di Stéfano i Ferenca Puskása. Widocznie było za dobrze, ponieważ dzień po wygraniu La Ligi w 2003r prezes Realu, twórca galacticos, Florentino Perez zwolnił del Bosque. A to dlatego, że "czuł, iż Vicente nie jest odpowiednią osobą do prowadzenia zespołu". Reakcja szkoleniowca była zrozumiała.

"Nie spodziewałem się, że po tylu latach tak mnie potraktują
."
Jego następcą został Carlos Queiroz, wieloletnia prawa ręka Alexa Fergusona w Manchesterze United. Queiroz dostał do prowadzenia prawdziwego samograja: Zidane, Raul, Ronaldo, Figo, Beckham, Roberto Carlos - to był najlepszy zespół na świecie. I faktycznie, Real Queiroza z początku wygrywał wszystko jak leci. W lutym 2004r był na pierwszym miejscu w tabeli z przewagą 8 pkt nad Valencią, grał dalej w Lidze Mistrzów i Pucharze Hiszpanii. Żyć nie umierać.
"Jeżeli myślisz, że coś idzie dobrze - na pewno nie wiesz wszystkiego". Carlos Queiroz prawdopodobnie nie znał tego prawa Murphy'ego, a nawet jeśli znał to nie potrafił nic poradzić, aby się nie sprawdziło. Koniec miał swój początek w marcu. Zaczęło się od przegranej w finale Copa del Rey z Realem Saragossa, potem była klęska z Monaco w Lidze Mistrzów, nie lepiej było na krajowym podwórku - po porażce u siebie z Osasuną 0:3, Real pożegnał się z fotelem lidera. Queiroz przegrał pięć ostatnich meczów sezonu i skończył ligę na czwartym miesjcu. Przy okazji skończył swoją pracę w Madrycie, skończyli się też wtedy galacticos. Okazało się, że prawa Murphy'ego rzeczywiście działają, na przykład to:
"Poprawianie czegoś, co działa dobrze, sprawi, że zacznie to działać źle."

2. Rich Kotite za Pete'a Carrolla (futbol amerykański, New York Jets)


W zasadzie samo zdjęcie mogłoby wystarczyć za komentarz, niemniej jednak wyniki Richa Kotite w New York Jets były porównywalne z jego aparycją. Kotite na początku 1995 roku zastąpił na stanowisku trenera Jets Pete'a Carrolla, po tym jak ten drugi uzyskał sezon wcześniej bilans 6 zwycięstw i 10 porażek (pomimo całkiem niezłego startu - 6-4). Ówczesny właściciel zespołu, Leon Hess, zmianę trenera tłumaczył następująco:

"Mam już 80 lat. Nie mogę czekać. Chcę wyników od razu!"
No i miał wyniki. I to nie byle jakie, bo historyczne. Bilans jaki osiągnął Kotite przeszedł do annałów nowojorskiego klubu. Rok 1995 to 3 zwycięstwa w 16 meczach i najgorszy sezon w dziejach Jets. Hess najwyraźniej przeżywał w tym okresie drugą młodość, ponieważ postanowił poczekać na lepsze wyniki do następnego roku i zostawił Kotite'a na swym stanowisku. Widocznie uznał, że sukces rodzi się w bólach. Niestety dla niego i Jets, słowa "sukces" i "Kotite" po prostu do siebie nie pasują, gryzą się. W sezonie 1996 Nowojorczycy uzyskali bilans 1-15, a Rich wychwalając po porażkach grę swoich podopiecznych w defensywie, najwyraźniej chciał sędziwego właściciela wpędzić do grobu. Po przygodzie (to lepsze określenie niż praca) w Jets Kotite nie wrócił już do zawodu.

1. Oscar Tabárez za Fabio Capello (piłka nożna, AC Milan)

Latem 1996r, po pięciu latach pracy, Fabio Capello postanowił opuścić Mediolan i przenieść się do Realu Madryt. Capello odchodził w glorii zwycięzcy - 4 tytuły mistrza Włoch, 3 finały Ligi Mistrzów z rzędu, w tym jeden wygrany. Były to wielkie osiągnięcia na miarę wielkiego trenera.
Miejsce Capello na ławce trenerskiej AC Milanu zajął Urugwajczyk Oscar Tabárez, człowiek jeśli nie znikąd - to na pewno z bardzo daleka. Tabárez mógł bowiem pochwalić się sukcesami jedynie z drużynami z Ameryki Południowej, gdzie prowadził m.in. ekipy Peñarolu Montevideo oraz Boca Juniors. Był również selekcjonerem reprezentacji Urugwaju. Jak na kogoś, kto ma prowadzić aktualnego mistrza Włoch i jedną z najlepszych drużyn świata - były to osiągi stosunkowo skromne. Skromnością odznaczał się również sam Tabárez, który właśnie tę cechę postanowił uczynić swoim znakiem rozpoznawczym podczas pobytu w Mediolanie. Uprzedzając nieco fakty - krótkiego pobytu. Bardzo krótkiego.
Pod wodzą Tabáreza Milan grał skromnie, miał skromne wyniki i przegrywał wszystko co tylko mógł. Najpierw w Superpucharze Włoch Mediolańczycy polegli na San Siro z Fiorentiną. Następnie w Serie A, drużyna Tabáreza bardziej niż obroną tytułu przejmowała się walką o uniknięcie degradacji. Na pocieszenie pozostaje Tabárezowi Liga Mistrzów, z której nie odpadł, bo...nie zdążył. W grudniu 1996r, przed ostatnim meczem grupowym, meczem o być albo nie być (to były ulubione mecze Tabáreza) z Rosenborgiem Trondheim prezydent Milanu, Silvio Berlusconi grzecznie podziękował Urugwajczykowi za ogrom pracy, jaki wykonał w klubie, aby na stałe zapisać się w jego historii. Zastępujący go Arrigo Sacchi mecz z Rosenborgiem oczywiście przegrał i tak oto zakończyła się dominacja Milanu w Europie w połowie lat 90-tych.
Tabárez do dziś uważany jest za najgorszego trenera w dziejach AC Milan.

Historia pokazuje, że po zmianach szkoleniowców kluby potrafią wyjść na prostą, zdarza się to nawet często, jednak nie zawsze. Czasem bowiem takie zmiany wychodzą klubom bokiem, a wszystko zaczyna się od podjęcia tej jednej jedynej decyzji. Można zatrudniać szkoleniowców o uznanej renomie, można tych nieco mniej znanych. Niemniej jednak nic nie jest w stanie zagwarantować sukcesu, bo przecież trener jak to trener - niczego nie może być pewien. I to jest pewne.

środa, 4 lutego 2009

Bez komentarza: Marzenia się spełniają

Operacja się udała, ale pacjent zmarł, czyli najgorsze zmiany trenerów (cz. 1)

Zawód trenera to wyjątkowo ciężki kawałek chleba. Życie na walizkach, zmiany z dnia na dzień, niepewne jutro. Tego właśnie doświadczają szkoleniowcy. Presja wyniku często jest tak wielka, że nieraz nawet najlepsi nie radzą sobie z jej udźwignięciem. Wiadomo jak się to kończy - zwolnieniem, wtedy też tęgie głowy stawiają sobie zasadnicze pytanie: Kto następny?

Wybór następcy świeżo co zwolnionego trenera to rzecz niezwykle ważna. Nieodpowiednia decyzja prowadzi bowiem do kolejnej dymisji, a ta z kolei - do kolejnego wyboru nowego szkoleniowca, i koło się zamyka. Nie jest to proste i nie zawsze nowy trener = lepszy trener. Pół biedy jak zmiana nie wpływa zasadniczo na wyniki. Gorzej jednak, gdy jest gorzej.
Oto TOP 10 najgorzej wymienionych trenerów. Na razie miejsca 6-10, na drugą część przyjdzie jeszcze czas.

10. Łukasz Kruczek za Hannu Lepistö (skoki narciarskie, Polska)

A stało się to w marcu zeszłego roku. Łukasz Kruczek został trenerem Małysza trenerem polskiej kadry A skoczków narciarskich. Ktoś kto przez całą karierę lądował zawsze 20 metrów za Adamem, teraz miał go uczyć jak wrócić do "oddawania dwóch dobrych skoków". Co było dalej wiemy wszyscy - Tajner podglądający system szkolenia w Kambodży, Małysz wycofujący się z Turnieju Czterech Skoczni i poważnie myślący o zakończeniu kariery. Wystarczył tydzień treningu pod okiem Hannu Lepistö i Adaś wrócił do formy. Zakończenie tej historii jeszcze przed nami, na szczęście wygląda na to, że najgorsze (czyli Kruczek trenerem Małysza) już nie wróci.

9. Leroy Rosenior za Keitha Curle'a (piłka nożna, Torquay United)

Nie chodzi tu o wyniki Leroya Roseniora w Torquay. No bo trudno przecież cokolwiek wygrać lub przegrać w 10 minut. Tak, tak - 10 minut, bo tyle czasu Rosenior był trenerem Torquay. Leroy zastąpił Keitha Curle'a na stanowisku trenera Torquay United (5. liga angielska) 17 maja 2007r o 15:30. Rosenior zdążył nawet zwołać konferencję prasową, na której chciał zapewne podzielić się ze światem wizją "wielkiego Torquay" i opowiedzieć o planach na przyszłość. W międzyczasie jednak zmienił się właściciel zespołu. Nowy zarząd na pewno bardzo doceniał pracę jaką wykonał w klubie Rosenior, niemniej jednak od 15:40 Leroy był zmuszony szukać nowej roboty. Trochę go to zaskoczyło:

"Wiedziałem, że planowane są zmiany w zarządzie klubu, ale nie spodziewałem się, że wszystko rozegra się w ciągu 10 minut."
Nowym szkoleniowcem mianowano Paula Buckle, a Rosenior został tym samym najszybciej zwolnionym trenerem w historii sportu.

8. Steve McClaren za Svena-G
örana Erikssona (piłka nożna, Anglia)

Gdy w styczniu 2006r Sven-Göran Eriksson ogłosił, że po mundialu w Niemczech rozstaje się z angielską kadrą, na wyspach rozgorzała dyskusja pt. "I kto teraz? Czy ktoś z uznanym nazwiskiem? A może Anglik?". Najlepszy byłby oczywiście Anglik z uznanym nazwiskiem, ale z prostej przyczyny - ktoś taki nie istnieje, ta opcja nie była brana pod uwagę. Wybór padł na Steve'a McClarena, asystenta Erikssona oraz managera Middlesbrough, którego największa zaletą wydawała się właśnie angielska narodowość, wadą - brak doświadczenia. Oczywiście każdy ma jakieś zalety i wady, ważne jednak, żeby wady nie przysłoniły zalet.
Po nominacji przyszedł czas na wyznaczenie celu, a ten był prosty - na początek spokojny awans do Mistrzostw Europy. Start eliminacji był niezły, Anglicy wygrali dwa pierwsze spotkania i wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Wtedy jednak drużynę dopadł wielki kryzys, gdy w okresie między październikiem 2006r a marcem 2007r, w pięciu meczach Anglia zdobyła 1 bramkę m.in. remisując z Macedonią i przegrywając z Chorwacją. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co stało się pół roku później, kiedy to Anglia wybrała się do Moskwy na mecz z Rosją, aby wygraną przypieczętować awans do Euro 2008. Nie było jednak zwycięstwa, nie było i awansu. Porażka 1:2 postawiła ich w trudnej sytuacji - Rosjanom wystarczały wygrane z Izraelem oraz Andorą, by wyeliminować Anglików. Media na wyspach żądały głowy McClarena, jednak wtedy uśmiechnęło się do biednego selekcjonera szczęście - Rosja przegrała z Izraelem, a to oznaczało, że aby awansować, Anglikom wystarczy remis na Wembley z nie grającą już o nic Chorwacją. Ale i to przerosło McClarena - przegrana 2:3 była szokiem, Anglia nie awansowała do Mistrzostw Europy pierwszy raz od 1984 roku, jednak trener nie miał zamiaru rezygnować, mówił, że jego pracę należy oceniać nie przez pryzmat jednego meczu, a całych eliminacji (czyli porażek 1:2 z Rosją, 0:2 i 2:3 z Chorwacją oraz remisów 0:0 z Macedonią oraz Izraelem). Ocena przyszła szybko, bowiem następnego dnia McClaren został bezrobotnym, zapisując się w historii jako najgorszy trener reprezentacji Anglii.
Szybko obliczono, że brak awansu do Euro 2008 kosztował angielską gospodarkę ok. 1,25 mld funtów - no to mamy odpowiedź skąd się wziął kryzys...

7. Larry Brown za Herba Williamsa (koszykówka, New York Knicks)


Gdy do klubu przychodzi trener o uznanym nazwisku (taki jak Larry Brown) w miejsce prawdziwego żółtodzioba (czyli Herba Williamsa) po prostu musi być lepiej. Postęp drużyny wydaje się wtedy kwestią czasu. Wielki trener to lepsze jutro. Koniec i kropka. Oczywiście zatrudnienie renomowanego fachowca ma też swoje minusy, taki ktoś nie będzie przecież pracował za worek śliwek i słoik ogórków.
Larry Brown w lipcu 2005r podpisał z New York Knicks 5-letni kontrakt wart 50 mln dolarów, stając się przy okazji najlepiej zarabiającym trenerem w historii sportu w USA. Oczekiwania w Nowym Jorku po nieudanym sezonie (33-49) były takie jak kontrakt Browna - olbrzymie. Jedynie co niektórzy zastanawiali się czy z zawodnikami, których nowy trener Knicks miał do dyspozycji można w ogóle wygrać jakiś mecz. Liderem ekipy miał być nie kto inny jak Stephon Marbury, czyli człowiek, o którym Brown mówił, że w życiu nie widział tak upartego i "nietrenowalnego" zawodnika. Pomagać mu mieli m.in. Jamal "każda pozycja jest dobra do rzutu" Crawford oraz Jerome James. Całość miał nadzorować najgorszy generalny manager w NBA - Isiah Thomas. Z Brownem czy bez Browna - to nie mogło się udać. I się nie udało. Knicks z 82 meczów wygrali ledwie 23, notując czwarty najgorszy sezon w historii klubu. A skoro tak, to po co płacić tyle trenerowi?
Stara prawda mówi, że "idiotów na świecie jest mało, ale są tak sprytnie rozstawieni, że spotyka się ich na każdym kroku" - Larry Brown coś o tym wie, w Knicks ilość idiotów przypadająca na m3 była w tym czasie rekordowa.

6. Gertjan Verbeek za Berta van Marwijka (piłka nożna, Feyenoord Rotterdam)

Po nieudanym, bo zakończonym dopiero na 6. miejscu sezonie 2007/08 z posady szkoleniowca Feyenoordu Rotterdam zwolniono Berta van Marwijka. Następcą został Gertjan Verbeek, prawdziwa legenda rywala drużyny z Rotterdamu, SC Heerenveen. Jak to zawsze w przypadku zmian trenerów bywa, przyjście Verbeeka miało odmienić los dołującego w ostatnich latach Feyenoordu. Zespół miał zacząć wygrywać, słońce nad Rotterdamem miało świecić częściej i jaśniej. Zderzenie z prawdą okazało się jednak wyjątkowo brutalne. W zeszłym miesiącu, 14 stycznia Verbeekowi pokazano drzwi i kazano mu je obejrzeć od drugiej strony. Klub w oficjalnym oświadczeniu napisał:

"Jesteśmy rozczarowani wynikami pierwszej części sezonu."
Rozczarowanie to bardzo delikatne określenie. Szóste miejsce van Marwijka w porównaniu z wynikami Verbeeka wydaje się osiągnięciem wręcz kosmicznym. Za kadencji Gertjana, Feyenoord zaliczył jedną z najgorszych rund w historii klubu. W 17 meczach ligowych zdobył zaledwie 19 pkt i wylądował na 12. miejscu w tabeli, drużynie zaczęło zaglądać w oczy widmo spadku do 2. ligi. Nie lepiej było w Pucharze UEFA, gdzie Feyenoord przegrał wszystkie mecze grupowe, strzelając w nich jedną bramkę. Po spotkaniu z Lechem Poznań, który był jednym z ostatnich pod wodzą Verbeeka, trener nie wyglądał na specjalnie zmartwionego kompromitującą grą swych podopiecznych i stwierdził, że...idzie na piwo.
Verbeek zdołał wygrać jedynie 8 meczów spośród 26. Zaglądając do annałów ekipy z Rotterdamu, tylko jeden szkoleniowiec w historii miał gorszy bilans, nazywał się Pim...Verbeek (ironia losu?). Pim, obecny trener reprezentacji Australii na 26 meczów wygrał 6, obaj panowie nie są spokrewnieni.

Miejsca 1-5 już wkrótce.

sobota, 31 stycznia 2009

Derby Warszawy zagrożone przez...drzewo

Zbliżają się zaplanowane na 28 lutego derby Warszawy. Oczywiście na razie jedynie małymi kroczkami, niemniej jednak z każdym dniem jesteśmy coraz bliżej meczu Polonii z Legią. Ostatnio napłynęły do nas dwie wiadomości. Jak to zwykle bywa, jedna jest dobra, a ta druga nieco gorsza.

Zacznijmy od dobrej: Ponoć Polonia lada chwila będzie miała stadion, na którym mecz miałby być w ogóle rozegrany. Uff...oddychamy z ulgą. Będzie stadion, będą derby!
Jak się jednak okazuje - nie do końca (teraz jest ta gorsza): Według policji stadion przy ul. Konwiktorskiej nie nadaje się do przyjęcia kibiców. A wszystko przez...drzewo w sektorze gości.

Stołeczna policja już od dwóch lat! domaga się jego wycięcia, Polonia od dwóch lat powtarza: "Już wycinamy, już za chwilę, tzn jutro...yyy...najpóźniej pojutrze drzewa nie będzie". A drzewo jak stało tak i stoi. Czemu tak trudno się go pozbyć? Rzecz nie w tym, że w Warszawie nie ma kto go wyciąć. Wręcz odwrotnie. Problemem jest co zrobić, do kogo pójść i z kim porozmawiać, by w ogóle można było się tym zająć.
Stadionem (a przy okazji również drzewem) zarządza WOSiR (Warszawski Ośrodek Sportu i Rekreacji). Teoretycznie więc powinno wyglądać to tak: policja zgłasza w Polonii, a Polonia zgłasza w WOSiRze, że jest taka i taka sprawa i drzewa ma nie być. Bo jak będzie to nie będzie meczu ani z Legią ani z Lechem ani nawet z Izolatorem Boguchwała. WOSiR z kolei po przyjęciu takiego zgłoszenia składa wniosek o pozwolenie na wycinkę do Zarządu Dzielnicy Warszawa Śródmieście. Tam już oczywiście tylko piecząteczka, podpisik i sprawa załatwiona.
Proste, prawda? Ale drzewo jak stało tak i stoi. Wszystko wskazuje więc na to, że ten krótki łańcuszek musi mieć jakieś słabsze ogniwo, które ta sprawa zwyczajnie przerasta. A zatem co w tej urzędniczej maszynce nie zadziałało? Albo inaczej - kto nie zadziałał?
Policja? Nie.
Polonia? Nie - klub nie zarządza stadionem.
Śródmiejscy urzędnicy? Nie - w październiku zeszłego roku na spotkaniu poświęconym modernizacji stadionu przy Konwiktorskiej, Marcin Rzońca, zastępca burmistrza mówił, że pozwolenie może dać od ręki, ale najpierw ktoś tę rękę musi wyciągnąć. Ktoś w sensie WOSiR.
WOSiR? ... a drzewo jak stało tak i stoi.