Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hokej. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą hokej. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 23 marca 2009

Adam Waddell i jemu podobni, czyli jak zostać gwiazdą YouTube'a

Recepta na zostanie gwiazdą sportu jest wyjątkowo prosta: wielki talent + ciężka praca z dodatkiem szczypty szczęścia. Całość gotujemy na wolnym ogniu uważając, żeby nie przypalić. Ale co zrobić, gdy brakuje nam jednego ze składników tej cudownej receptury, a "parcie na szkło" mimo wszystko jest i to niemałe? Wyjście jest jedno - zostać gwiazdą YouTube'a. Przepis jak tego dokonać jest jeszcze banalniejszy: wystarczy zrobić coś głupiego. I upewnić się, że ktoś to nagrał.

Adama Waddella od środy zna już cały świat. To klasyczny przypadek człowieka, o istnieniu którego nie mielibyśmy pojęcia, gdyby nie jego niecodzienny dunk i gdyby nie serwis YouTube.
Waddell, który właśnie ma swoje przysłowiowe 5 minut, aby zdobyć popularność postanowił przeprowadzić efektowną akcję zakończoną jeszcze efektowniejszym upadkiem. Nie jest to jednak jedyna droga prowadząca do stania się gwiazdą, dróg jest mniej więcej tyle co samych gwiazd. Albo i jeszcze trochę.
Jeśli i Ty marzysz, by filmik z Twoim udziałem miał ponad pół miliona wyświetleń, poniżej znajdziesz kilka przykładowych technik, jak tego dokonać.

Sposób nr 1: Stracić bramkę w kretyński sposób

Przykład 1 - Kormoran Purda
Jedna z niepisanych zasad piłki nożnej brzmi: "Zabronione jest robienie kołysek na własnej połowie boiska, bramkarze mają zakaz robienia kołysek w ogóle. W przeciwnym wypadku, istnieje duże prawdopodobieństwo zostania gwiazdą popularnego serwisu z filmami wideo".
Bla bla bla...straty zawsze można odrobić, a przecież konsekwencje wynikające ze złamania tego prawa nie są wcale takie przerażające, prawda? Poza tym, wiadomo po co są zasady.
Piłkarze A-klasowego Kormorana Purda prowadzili spokojne życie A-klasowej drużyny. Praca, trening, praca, trening, praca, mecz,...itd. Wszystko zmieniło się w jedną chwilę.



No i się zaczęło - prasa, telewizja, wywiady, głupie notki na blogach... Napastnik Kormorana, Arkadiusz Tamkun, tak oto tłumaczył całą sytuację:

"Naszemu bramkarzowi syn się urodził. Dlatego, co widać na filmie, podbiegł do nas i z tej okazji cieszył się razem z nami. Ja byłem jednym z zawodników, którzy go wołali. Potem było mi trochę głupio, bo nasz trener, który akurat grał w tym meczu strasznie się zagotował. Ale wygląda na to, że tylko jego ta sytuacja zdenerwowała, bo resztę po prostu bawi."

Komu jak komu, ale panu Arkowi w temacie cieszynek wierzyć trzeba. Mało jest takich fachowców jak on.



Przykład 2 - Michael Melka
Gdy piłkarz będący po trzydziestce ciągle gra w trzeciej lidze musi zdawać sobie sprawę z faktu, że wielkich szans na zrobienie kariery już nie ma. A przynajmniej kariery rozumianej w sposób klasyczny. Zwykle człowiek w takich sytuacjach wzrusza ramionami myśląc "no cóż, mówi się trudno...". Czasem jednak chęć pokazania się światu zwycięża. Prowadzić to może do różnych dziwnych i nieprzewidywalnych zdarzeń. W skrajnych przypadkach do czegoś takiego:



Sposób nr 2: Pobić sędziego na meczu


Przykład - Elvis Bowling
Bowling grał w kosza w lidze urugwajskiej. Jako że sędziowanie w tejże lidze w jego mniemaniu nie stało na najwyższym poziomie, Elvis doszedł do wniosku, że o problemie powinien dowiedzieć się cały świat, a w pierwszej kolejności sam arbiter. Prawy sierpowy Elvisa zrobił prawdziwą furorę w internecie, a Bowling został dożywotnio zdyskwalifikowany.



Sposób nr 3: Strzelić samobója i się z niego cieszyć

Przykład - Nobuhiro Sugawara
Strzelić samobója zdarzyć się może każdemu. Nie każdy jednak z tego powodu jest w stanie się cieszyć. Inaczej sprawa wyglądała z golem Nobuhiro Sugawary. Japoński hokeista został bowiem prawdopodobnie pierwszym w historii zawodnikiem otwarcie manifestującym swoją radość z pokonania własnego bramkarza. Gol Sugawary do dziś jest jedną z największych zagadek w dziejach sportu, porównywalną z nieśmiertelnym triple-double Ricky'ego Davisa oraz słynną bramką z meczu Watford - Reading.



Sposób nr 4: Ohydnie zanurkować

Przykład - Émerson Acuña
Nurkowanie to największa plaga współczesnego futbolu. Nie da się jednak ukryć, że najgorsi nurkowie stają się sławni, a ich popisy oglądają miliony. Takie czasy. Kiedyś, żeby znaleźć się na ustach całego świata trzeba było być mistrzem w jakiejś dyscyplinie. Dziś wystarczy przewrócić się w polu karnym i rżnąć głupa.


Sposób nr 5: Umieć się cieszyć

Przykład - Adam Bobrow
Adam Bobrow w pingpongowym światku zwany jest "Księżniczką Ping Ponga". Nie wdając się zbytnio w szczegóły pochodzenia jego pseudonimu, podkreślić należy, że jest to prawdopodobnie najbardziej nietuzinkowy pingpongista na naszej planecie, a jego euforia po zdobytym punkcie stała się kanonem i niekwestionowanym nr 1 wśród cieszynek odtańczonych.


Sposób nr 6: Ograć Devina Harrisa 1 na 1

Przykład - Stuart Tanner
Coś dla osób, które nie chcą robić z siebie idioty. Sprawę utrudnia jednak konieczność ośmieszenia gwiazdy NBA. Coś za coś. Aczkolwiek jeśli zdarzy się komuś jeszcze szansa gry 1 na 1 z Devinem Harrisem, należy pamiętać, że droga do sławy wiedzie między jego nogami (tylko bez skojarzeń).
Niech nikogo nie zmyli sweterek i jeansy Tannera. Wystarczy, że zmyliły Harrisa. Stuart to legenda angielskiego streetballu. Od jakiegoś czasu również legenda YouTube'a.

sobota, 7 lutego 2009

Operacja się udała, ale pacjent zmarł, czyli najgorsze zmiany trenerów (cz. 2)

Ewolucja to rzecz jak najbardziej naturalna, zmienia się świat, kultura, obyczaje, zmieniają się ludzie - po prostu panta rhei. Wszystko to jest nieuniknione i często wręcz konieczne, aby nie stać w miejscu i dalej móc się rozwijać. Nie inaczej jest z trenerami - roszady szkoleniowców były, są i będą. Gdy nie ma wyników, takie zmiany to generalnie dobry pomysł, ale pod jednym warunkiem - że są to zmiany na lepsze.

Oto druga część zestawienia tych, którzy znaleźli się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie, choć w zasadzie to żaden czas nie wydaje się dla nich odpowiedni.

5. Mike Kitchen za Joela Quenneville'a (hokej, St. Louis Blues)

Co zrobić, gdy zespół, który co roku, nieprzerwanie od 23 sezonów gra w play-offach, nagle ma kłopoty z awansem? W 2004r Bill Laurie, ówczesny właściciel St. Louis Blues wpadł na pomysł, by w tej kryzysowej sytuacji zatrudnić Mike'a Kitchena. Poprzednik Kitchena, Joel Quenneville prowadził zespół od ośmiu sezonów. Nie były to dla Blues lata szczególnie tłuste, ale na pewno nie chude. Ot, takie tam sobie przeciętne. Bluesmani co roku byli oczywiście w play-offach, jednak nic wielkiego tam nie zwojowali. Inna sprawa, że nie bardzo mieli kim wojować, bo drużyna z St. Louis w tym czasie nie była hokejową odmianą galacticos, a wybitni zawodnicy (może poza Alem MacInnisem) omijali miasto szerokim łukiem.
W sezonie 2003/04 Bluesmani pod wodzą Quenneville'a balansowali na granicy 8/9 miejsca w konferencji. Gra w play-offach nie była więc taka oczywista, choć ich bilans należy uznać za przyzwoity - 29 zwycięstw, 25 porażek i 7 remisów. Właściciel stwierdził jednak, że zespół potrzebuje zmian, jakiegoś impulsu, kogoś, kto będzie powiewem świeżości, kto sprawi, że zawodnicy przejdą na tę jasną stronę księżyca i osiągną upragniony "international level". Mówiąc wprost - Laurie skonstatował, że niezbędny jest ktoś taki jak Mike Kitchen.
Z początku wydawało się, że to rozsądna decyzja - Mike wygrał 10 z 21 meczów i uratował tym samym sezon dla Blues. 24. z rzędu awans do rozgrywek posezonowych, to trzeci najlepszy wynik w historii profesjonalnego sportu w USA. W samych play-offach było już nieco gorzej, St. Louis przegrali gładko w 1. rundzie z San Jose Sharks i mogli jechać na wakacje. Mało kto się tym jednak przejął, w tych okolicznościach sukcesem był sam awans. W klubie, po trenerskiej karuzeli zapanował optymizm, wiara w lepsze jutro i przekonanie, że najgorsze mają już za sobą. Nikt na pewno nie podejrzewał, że Mike Kitchen to chodząca bomba z opóźnionym zapłonem, a z tym "najgorsze już za sobą", to nie do końca jest prawda.
Jako, że sezon 2004/05 został odwołany z powodu lokautu, Kitchen i jego Blues mieli podbić NHL dopiero rok później. Zgadnijcie czy się udało. Prawidłowa odpowiedź brzmi: Nie. Bluesmani w sezonie 2005/06 zaczęli niemiłosiernie fałszować i przegrali 61 z 82 meczów stając się pośmiewiskiem ligi, jako jedyni nie przekroczyli granicy 200 zdobytych goli i dopiero czwarty raz w historii, a pierwszy od 1979r nie uzyskali awansu do play-offów. To był najgorszy sezon w St. Louis od 27 lat. Nawet ich kibice nie chcieli już tego oglądać - średnia widzów w ich hali spadła z 18 000 do 12 000. Żeby było śmieszniej, Kitchen utrzymał pracę i dostał drugą szansę, aby udowodnić, że to co było do tej pory było dziełem przypadku, zwykłym zrządzeniem losu. I udowodnił. W następnym sezonie po siedmiu porażkach z rzędu został zwolniony.
Zatrudnienie Kitchena to był przypadek. I tak to należy traktować.

4. Tim Floyd za Phila Jacksona (koszykówka, Chicago Bulls)

Nic nie trwa wiecznie - to wyświechtane powiedzenie pasuje w tym przypadku jak ulał. Wraz z ostatecznym odejściem z Chicago Michaela Jordana, rozpadła się mistrzowska ekipa Bulls. Skończyła się tym samym jedna z największych dynastii w historii sportu. To był koniec ery Pippena, Rodmana, Kerra, a nawet Luca Longleya. Odszedł także trener Phil Jackson. Zmiany te oznaczały dla Bulls po prostu koniec wszystkiego, a początek...hmm, jakby to powiedzieć? Może tak: "ery Tima Floyda".
23 lipca 1998r Tim Floyd został nowym trenerem mistrzów NBA, Chicago Bulls. Od początku wiadomo było, że nie będzie łatwo. Drużyna jaką dostał Floyd nieco się różniła od tej, która zdobyła 6 tytułów mistrzowskich. Nie było Jordana, nie było Pippena, Rodmana, Kerra. Luca Longleya też nie było. Nie było niczego. Dlatego też nie mam zamiaru znęcać się nad Floydem. Podam może tylko bilans, jaki osiągnął w trakcie ponad trzyletniego pobytu w Chicago: 49 zwycięstw i 190 porażek. Żaden trener w historii ligi nie wypada w tej materii gorzej.
"Era Tima Floyda" była oczywiście najgorszym okresem w dziejach klubu. Faktu, dlaczego Tim tak długo utrzymywał się na swoim stanowisku nie tłumaczy nawet fizyka kwantowa, teoria chaosu i światów równoległych. Żeby tak do końca go nie oczerniać, w trakcie jego kadencji można było dopatrzyć się również pozytywów. A właściwie jednego pozytywu. Na plus dla Floyda należy na pewno zapisać świąteczny prezent, jaki sprawił kibicom Bulls w 2001r. W Wigilię podał się do dymisji, a gdy odchodził tak oto rzekł:

"To była niebywała szansa, ale pewne rzeczy po prostu nie działały."
3. Carlos Queiroz za Vicente del Bosque (piłka nożna, Real Madryt)

Vicente del Bosque jest jednym z najbardziej utytułowanych trenerów w historii Realu Madryt. To prawdziwa legenda, człowiek, który większość swojego życia poświęcił temu klubowi. Trafił do niego w 1964r w wieku 14 lat. Prawie całą piłkarską karierę spędził na Santiago Bernabéu, a po jej zakończeniu znalazł się w sztabie szkoleniowym Królewskich. Przez lata był jednak traktowany w klubie trochę z przymrużeniem oka, w Realu zmieniali się trenerzy, piłkarze, prezesi, a del Bosque czekał i czekał na swoją szansę. To właśnie on wkraczał do akcji w charakterze strażaka, gdy zwalniani byli kolejni szkoleniowcy. Po ugaszeniu pożaru ustępował jednak miejsca "komuś z nazwiskiem" i czekał dalej.
Jego cierpliwość została nagrodzona w listopadzie 1999r, gdy wreszcie na dłużej otrzymał szansę trenowania Realu. Czekał na nią 15 lat, ale było warto. W trakcie trzyipółletniej pracy wygrał dwukrotnie Ligę Mistrzów (2000 i 2002), raz Superpuchar Europy (2002), Puchar Interkontynentalny (2002) i Superpuchar Hiszpanii (2001). Dołożył do tego dwa tytuły mistrza kraju (2001 i 2003). W Madrycie nie było tak dobrze od czasów Alfredo di Stéfano i Ferenca Puskása. Widocznie było za dobrze, ponieważ dzień po wygraniu La Ligi w 2003r prezes Realu, twórca galacticos, Florentino Perez zwolnił del Bosque. A to dlatego, że "czuł, iż Vicente nie jest odpowiednią osobą do prowadzenia zespołu". Reakcja szkoleniowca była zrozumiała.

"Nie spodziewałem się, że po tylu latach tak mnie potraktują
."
Jego następcą został Carlos Queiroz, wieloletnia prawa ręka Alexa Fergusona w Manchesterze United. Queiroz dostał do prowadzenia prawdziwego samograja: Zidane, Raul, Ronaldo, Figo, Beckham, Roberto Carlos - to był najlepszy zespół na świecie. I faktycznie, Real Queiroza z początku wygrywał wszystko jak leci. W lutym 2004r był na pierwszym miejscu w tabeli z przewagą 8 pkt nad Valencią, grał dalej w Lidze Mistrzów i Pucharze Hiszpanii. Żyć nie umierać.
"Jeżeli myślisz, że coś idzie dobrze - na pewno nie wiesz wszystkiego". Carlos Queiroz prawdopodobnie nie znał tego prawa Murphy'ego, a nawet jeśli znał to nie potrafił nic poradzić, aby się nie sprawdziło. Koniec miał swój początek w marcu. Zaczęło się od przegranej w finale Copa del Rey z Realem Saragossa, potem była klęska z Monaco w Lidze Mistrzów, nie lepiej było na krajowym podwórku - po porażce u siebie z Osasuną 0:3, Real pożegnał się z fotelem lidera. Queiroz przegrał pięć ostatnich meczów sezonu i skończył ligę na czwartym miesjcu. Przy okazji skończył swoją pracę w Madrycie, skończyli się też wtedy galacticos. Okazało się, że prawa Murphy'ego rzeczywiście działają, na przykład to:
"Poprawianie czegoś, co działa dobrze, sprawi, że zacznie to działać źle."

2. Rich Kotite za Pete'a Carrolla (futbol amerykański, New York Jets)


W zasadzie samo zdjęcie mogłoby wystarczyć za komentarz, niemniej jednak wyniki Richa Kotite w New York Jets były porównywalne z jego aparycją. Kotite na początku 1995 roku zastąpił na stanowisku trenera Jets Pete'a Carrolla, po tym jak ten drugi uzyskał sezon wcześniej bilans 6 zwycięstw i 10 porażek (pomimo całkiem niezłego startu - 6-4). Ówczesny właściciel zespołu, Leon Hess, zmianę trenera tłumaczył następująco:

"Mam już 80 lat. Nie mogę czekać. Chcę wyników od razu!"
No i miał wyniki. I to nie byle jakie, bo historyczne. Bilans jaki osiągnął Kotite przeszedł do annałów nowojorskiego klubu. Rok 1995 to 3 zwycięstwa w 16 meczach i najgorszy sezon w dziejach Jets. Hess najwyraźniej przeżywał w tym okresie drugą młodość, ponieważ postanowił poczekać na lepsze wyniki do następnego roku i zostawił Kotite'a na swym stanowisku. Widocznie uznał, że sukces rodzi się w bólach. Niestety dla niego i Jets, słowa "sukces" i "Kotite" po prostu do siebie nie pasują, gryzą się. W sezonie 1996 Nowojorczycy uzyskali bilans 1-15, a Rich wychwalając po porażkach grę swoich podopiecznych w defensywie, najwyraźniej chciał sędziwego właściciela wpędzić do grobu. Po przygodzie (to lepsze określenie niż praca) w Jets Kotite nie wrócił już do zawodu.

1. Oscar Tabárez za Fabio Capello (piłka nożna, AC Milan)

Latem 1996r, po pięciu latach pracy, Fabio Capello postanowił opuścić Mediolan i przenieść się do Realu Madryt. Capello odchodził w glorii zwycięzcy - 4 tytuły mistrza Włoch, 3 finały Ligi Mistrzów z rzędu, w tym jeden wygrany. Były to wielkie osiągnięcia na miarę wielkiego trenera.
Miejsce Capello na ławce trenerskiej AC Milanu zajął Urugwajczyk Oscar Tabárez, człowiek jeśli nie znikąd - to na pewno z bardzo daleka. Tabárez mógł bowiem pochwalić się sukcesami jedynie z drużynami z Ameryki Południowej, gdzie prowadził m.in. ekipy Peñarolu Montevideo oraz Boca Juniors. Był również selekcjonerem reprezentacji Urugwaju. Jak na kogoś, kto ma prowadzić aktualnego mistrza Włoch i jedną z najlepszych drużyn świata - były to osiągi stosunkowo skromne. Skromnością odznaczał się również sam Tabárez, który właśnie tę cechę postanowił uczynić swoim znakiem rozpoznawczym podczas pobytu w Mediolanie. Uprzedzając nieco fakty - krótkiego pobytu. Bardzo krótkiego.
Pod wodzą Tabáreza Milan grał skromnie, miał skromne wyniki i przegrywał wszystko co tylko mógł. Najpierw w Superpucharze Włoch Mediolańczycy polegli na San Siro z Fiorentiną. Następnie w Serie A, drużyna Tabáreza bardziej niż obroną tytułu przejmowała się walką o uniknięcie degradacji. Na pocieszenie pozostaje Tabárezowi Liga Mistrzów, z której nie odpadł, bo...nie zdążył. W grudniu 1996r, przed ostatnim meczem grupowym, meczem o być albo nie być (to były ulubione mecze Tabáreza) z Rosenborgiem Trondheim prezydent Milanu, Silvio Berlusconi grzecznie podziękował Urugwajczykowi za ogrom pracy, jaki wykonał w klubie, aby na stałe zapisać się w jego historii. Zastępujący go Arrigo Sacchi mecz z Rosenborgiem oczywiście przegrał i tak oto zakończyła się dominacja Milanu w Europie w połowie lat 90-tych.
Tabárez do dziś uważany jest za najgorszego trenera w dziejach AC Milan.

Historia pokazuje, że po zmianach szkoleniowców kluby potrafią wyjść na prostą, zdarza się to nawet często, jednak nie zawsze. Czasem bowiem takie zmiany wychodzą klubom bokiem, a wszystko zaczyna się od podjęcia tej jednej jedynej decyzji. Można zatrudniać szkoleniowców o uznanej renomie, można tych nieco mniej znanych. Niemniej jednak nic nie jest w stanie zagwarantować sukcesu, bo przecież trener jak to trener - niczego nie może być pewien. I to jest pewne.

niedziela, 25 stycznia 2009

Dziwny jest ten świat: Raz na lodzie, raz pod lodem

Co zrobić, gdy zwykły hokej na lodzie nie daje już satysfakcji? Gdy na widok kolejnej bójki hokeistów kręcisz nosem i mówisz: "Nieee, to nie to"? Nudzisz się? Zima daje się we znaki? Zbieraj kumpli, idźcie nad jezioro, zróbcie szybko przerębel i zagrajcie w hokeja..., ale pod lodem.

Hokej pod lodem to połączenie nurkowania i klasycznego hokeja na lodzie. Gra odbywa się w dwuosobowych zespołach na "lodowisku" o wymiarach 6m na 8m. Całość dzieje się pod pokrywą 30 centymetrów lodu.
Zawodnicy nie używają butli tlenowych, tylko wynurzają się co 30 sekund w celu zaczerpnięcia powietrza poprzez wycięte w lodzie przeręble. Z kolei krążek, aby utrzymywał się na wodzie wykonany jest ze styropianu.
Reszta zasad jest zbliżona do hokejowych. Mecz jest podzielony na 3 tercje, które jednak są dwukrotnie krótsze i trwają po 10 minut, tyle samo co tercje, trwają przerwy między nimi.

Dotychczas udało się rozegrać jedne mistrzostwa świata w hokeju pod lodem. Odbyły się one w lutym 2007 roku w jeziorze Weissensee w południowej Austrii. Wystartowało w nich 8 drużyn, w tym również dzielna reprezentacja biało-czerwonych. Najlepsi okazali się Finowie, którzy w finale pokonali gospodarzy 7:4. Trzecie miejsce zajęli Słowacy.
Zawody cieszyły się olbrzymim zainteresowaniem, dość powiedzieć, że przyjechało 611 stacji telewizyjnych z całego świata. A wyglądało to tak:



PS Hokeja pod lodem nie należy mylić z podobnym do niego hokejem pod wodą (zwanym również octopush), w który gra się na 25-metrowym basenie. W tej odmianie krążek jest jednak cięższy od wody i rozgrywka toczy się na dnie w 6-osobowych zespołach. Octopush wygląda mniej więcej tak.

"Dziwny jest ten świat" to cykl, w którym opisywane są nietuzinkowe, pozytywnie zakręcone dyscypliny sportowe - takie, których możemy nie zobaczyć na codzień w telewizji, w które nie każdy może zagrać przed blokiem, na tyle jednak ciekawe, że warto wiedzeć, że w ogóle istnieją.

środa, 21 stycznia 2009

Dopóki krążek w grze, czyli niemożliwe nie istnieje. Przynajmniej w NHL

Ile znaczy 30 sekund w hokeju? Na pewno sporo. W 30 sekund można na przykład przegrać wygrany mecz, mając w międzyczasie dwie dogodne okazje do zdobycia bramki.Tak właśnie się stało w niedawnym spotkaniu najlepszej ligi w naszej galaktyce między Saint Louis Blues a Boston Bruins.

Bruins jeszcze pół minuty przed końcem meczu prowadzą 4:3, St Louis grają z przewagą jednego zawodnika w polu, gdyż chwilę wcześniej zdecydowali się na wycofanie bramkarza. Hokeiści z Bostonu przyczajają się więc we własnej tercji i czekają na kontrę. Krótko czekają. Przejmują krążek i mkną na pustą bramkę rywali, w zasadzie mogą już się cieszyć z wygranej. Chociaż nie, trzeba jeszcze strzelić gola, albo przynajmniej nie stracić...



Ten szczęśliwy pan nazywa się David Backes, hokeiści Blues wygrali ten mecz ostatecznie w rzutach karnych. I jak tu nie kochać hokeja?
Na koniec klasyka gatunku - Patrik Štefan z Dallas Stars w roli ofermy, Ales Hemsky z Edmonton Oilers w roli bohatera.

sobota, 27 grudnia 2008

"Mydłem, dobijemy go mydłem", czyli Aaron Downey i jego szermierka na pięści

Hokej od zawsze kojarzył mi się z takimi fryzurami, z tym, że czasem nie wiadomo gdzie jest krążek oraz oczywiście z bójkami na lodzie. W tych ostatnich specjalizuje się Aaron Downey, obecnie występujący w lidze AHL w Grand Rapids Griffins, w przeszłości hokeista NHL.

Downey należy do światowej czołówki tzw. enforcers, czyli zawodników od "zadań specjalnych". Do obowiązków tego typu hokeistów nie należy zdobywanie bramek, podawanie czy też odbiór krążka. Oni mają rywalowi odebrać co innego - chęć do gry (co czasem jest równoznaczne z odebraniem zdrowia). Gdy dwóch enforcers z przeciwnych drużyn spotyka się na lodowisku wiadomo, że zaraz stanie się rzecz nieunikniona, powietrze robi się ciężkie, atmosfera gęstnieje, rękawice na lodzie...


Ta legendarna już walka ma prawie 3 lata i wielu osobom jest pewnie świetnie znana, ale ja w zasadzie nie o tym chciałem...Po obejrzeniu tego filmu może trudno w to uwierzyć, ale Downey miewał w karierze lepsze momenty, na przykład ten:


Co warto podkreślić, mierzący nieco ponad 1,80m Downey jest jednym z niższych enforcers (poniżej 1,80m ma choćby Tie Domi) i zwykle ma do czynienia z o wiele wyższymi i cięższymi od siebie bokserami , tzn. hokeistami. W zeszłym sezonie Aaron "wywalczył" w barwach Detroit Red Wings Puchar Stanleya.
Jego historia ma też polski akcent (nie, nie...jego dziadek nie mieszka w Jackowie) - poniższe starcie z Krzysztofem Oliwą.