piątek, 27 lutego 2009

Bez komentarza: Pingpongiści też znają się na cieszynkach

Bill Demong najgłupiej zdyskwalifikowanym zawodnikiem w historii MŚ w narciarstwie klasycznym

Tytułowy bohater to członek amerykańskiej kadry kombinatorów norweskich. Wczoraj na mistrzostwach świata w narciarstwie klasycznym w czeskim Libercu rozegrano drużynowy konkurs w tej właśnie konkurencji. Faworytami do złota byli Amerykanie. Bill Demong postarał się jednak, żeby wygrał ktoś inny.

Szkic sytuacyjny: Liberec, Czechy, 26.02.2009, godz. 14:00 - zbliżał się konkurs skoków narciarskich podczas drużynowych zawodów w kombinacji norweskiej na MŚ w narciarstwie klasycznym. Bill Demong jak zwykle po próbnym skoku włożył swój numer startowy w kombinezon i pognał na górę - dosłownie za moment zaczynały się zawody. Chwilę później, już na skoczni, można było zaobserwować typowy obrazek - wszyscy zawodnicy szukają wyciszenia, jeszcze raz w wyobraźni wychodzą z progu, ćwiczą "na sucho" telemarki, krótko mówiąc - koncentrują się. No może prawie wszyscy zawodnicy, Demong zamiast przygotowywać się do skoku nerwowo przeglądał swoje ubrania, tak jakby czegoś szukał. To coś było jego numerem startowym. Moment jego próby robił się bliższy z każdą chwilą, numeru wciąż jednak nie było. Demong coraz bardziej gorączkowo przerzucał swoje rzeczy, w poszukiwania zaangażowali się nawet inni zawodnicy. Czas leciał. W końcu organizatorzy wywołali Amerykanina na belkę startową, Bill nie mając swojego numeru dostał numer przedskoczka. I skoczył.
Jury po krótkiej chwili zdyskwalifikowało jednak Demonga, przepisy mówią jasno - zawodnik nie może pożyczać numeru startowego i musi wystąpić w swoim własnym. Amerykanom wypadł tym samym jeden człowiek z czteroosobowej drużyny, przez co skończyli konkurs na ostatnim miejscu. Do biegu nawet nie przystąpili. Mistrzami świata zostali Japończycy przed Niemcami i Norwegami.
Zawody zawodami, ale na pytanie "co tak naprawdę stało się z numerem Demonga?" wciąż brakowało odpowiedzi. Japończycy świętowali właśnie zwycięstwo, a Bill i jego koledzy ciągle głowili się co w istocie było przyczyną ich klęski. I w momencie, gdy Amerykanie prawdopodobnie akurat wykręcali numer do Pentagonu, a połowa FBI była już postawiona na nogi, zagadka zaginionego numeru doczekała się rozwiązania. Bill Demong znalazł zgubę we własnym bucie.
Na koniec kilka cytatów z głównego bohatera:

"I take responsibility, for sure."

"It’s my fault."


"I’m an idiot."

poniedziałek, 23 lutego 2009

Middlesbrough prosi swoich fanów o zachowanie ciszy na stadionie

Każdy, kto kiedykolwiek oglądał jakieś zawody sportowe na tzw lajfie zdaje sobie sprawę jakie to jest przeżycie. Tłumy rozentuzjazmowanych kibiców, śpiewy, okrzyki, radość, a nieraz i łzy. Czasem można pożartować, jednak w niektórych przypadkach emocje biorą górę. Tak czy owak, na żywo nawet zawody bobslejowe mogą być ekscytujące.

Wiele angielskich klubów może poszczycić się wspaniałymi, głośnymi oraz żywiołowo dopingującymi kibicami. Anfield Road, stadion Liverpoolu FC kojarzy się z niosącym śpiewem fanów z legendarnej trybuny The Kop, kibice Manchesteru United są dumni ze swojej Stretford End, gdzie zasiadają najzagorzalsi sympatycy Czerwonych Diabłów. Z kolei Stamford Bridge i Chelsea FC to trybuna Shed End, w pobliżu której pochowano nawet jednego z piłkarzy.
Nieco inaczej sprawa wygląda na Riverside Stadium, gdzie swoje mecze rozgrywa Middlesbrough FC. Oto list otwarty szefa ochrony stadionu do fanów, zasiadających w jednym z sektorów Riverside.

Na stadionie Boro kibice są uprzejmie proszeni, aby siedzieć cicho na swoich krzesełkach i nie przeszkadzać innym fanom skandalicznymi zachowaniami typu: dopingowanie, głośne okrzyki czy też wstawanie z miejsc. Wyjątkową sytuacją jest strzelenie bramki - wtedy można się cieszyć i chwilowo poczuć się "na nielegalu". Zaraz po całym zdarzeniu siadamy i milczymy jednak z powrotem. Inna sprawa, że piłkarze Middlesbrough od 5 spotkań gola nie zdobyli, tak więc okazji do radości też jakby nie było. Aktualnie zajmują przedostatnie miejsce w tabeli Premier League, notując serię 14 meczów bez zwycięstwa. Minuta ciszy w związku z tym faktem może i by się przydała, ale od razu 90... Fanom Boro nie pozostaje więc nic innego jak pójść śladem pewnego kibica Feyenoordu i pozdrowić Ms. Watson.

poniedziałek, 16 lutego 2009

Krypto-Nate przegrałby konkurs dunków w szkole średniej

Nate Robinson wygrał w sobotę Sprite Slam Dunk Contest 2009 - jeden z najgorszych konkursów ostatnich lat. Zwycięzców się jednak nie sądzi, bo jak to się zwykło mówić kiedy grają chłopaki Beenhakkera - wynik poszedł w świat. Tym samym Krypto-Nate jest od minionego weekendu uznawany za najlepiej dunkującego człowieka na Ziemi i innych planetach. Ale czy słusznie?

W ten oto sposób Nate zapewnił sobie zwycięstwo w sobotę.



A tak dunkują chłopaki z Columbia River High School.



Krypto-Nate prawdopodobnie właśnie zaczyna przygotowania do przeskoczenia w przyszłym roku Pałacu Kultury, Dwight Howard z kolei myśli nad wsadem zza linii 3 pkt. Chłopaki z Columbia River biją ich jednak na głowę pod względem kreatywności, której to w tym roku w Phoenix jakby trochę brakowało. Jeśli w ogóle była.

Za Deadspin.

wtorek, 10 lutego 2009

Nowa odsłona kryzysu w Hiszpanii

Kryzys finansowy w hiszpańskim futbolu zatacza coraz szersze kręgi. O swoje (czyli zaległe pieniądze) upominają się coraz to nowe drużyny, nowe są również formy protestu.

W niższych ligach w Hiszpanii coraz więcej klubów boryka się z kłopotami dotyczącymi pieniędzy, a w zasadzie ich braku. Jednym z nich jest drużyna Galáctico Pegaso Tres Cantos, grająca w Tercera División (czwarta klasa rozgrywkowa w Hiszpanii). Przed spotkaniem z Realem C Madryt, zawodnicy Pegaso postanowili ogłosić światu, że nie są najlepiej zarabiającymi sportowcami w swoim kraju. Nie to jest jednak ich największym problemem. Ten polega bowiem na tym, że od 3 miesięcy nie zarabiają w ogóle.
Kilka tygodni temu można było zobaczyć protestujące ekipy Deportivo Leganés oraz Granada FC, które domagały się wypłat klęcząc na kolanach. Piłkarze Pegaso nie chcieli jednak upaść tak nisko i wymyślili zgoła inną formę protestu. Oto kolekcja bielizny sportowej "zima-wiosna 2009".

niedziela, 8 lutego 2009

Mała rzecz, a cieszy: Wielka duchem, reszta się nie liczy

Niektórzy twierdzą, że w koszykówce liczą się przede wszystkim warunki fizyczne. I wydaje się, że to może być prawda. Są jednak różne prawdy, tak samo jak różni ludzie grają w koszykówkę. Oto Tatiana Montoyo. Tatiana ma 117 cm wzrostu. Niby niewiele, ale jak się okazuje - wystarczająco dużo.

Tatiana ma 15 lat, cierpi na karłowatość. Nic sobie jednak nie robi ze swojego schorzenia i jest rozgrywającą w amerykańskiej szkolnej drużynie Syracuse Central Tech. Tegoroczny sezon rozpoczęła jako pierwsza rezerwowa, jednak po tym jak kilka zawodniczek wypadło ze składu Central Tech, wskoczyła do pierwszej piątki. Miejsca w składzie już nie oddała. To co wydaje się być wadą, Tatiana na ile jest to możliwe przerabia na zaletę. Jest szybka, dobrze panuje nad piłką, ma dobry rzut. Koleżanki mówią o niej:

"Jest szalenie dobra."
Jak pokazuje przypadek Tatiany, wzrost w koszykówce jest ważny, ale nie jest najważniejszy. Najważniejsze jest serce do gry.

sobota, 7 lutego 2009

Operacja się udała, ale pacjent zmarł, czyli najgorsze zmiany trenerów (cz. 2)

Ewolucja to rzecz jak najbardziej naturalna, zmienia się świat, kultura, obyczaje, zmieniają się ludzie - po prostu panta rhei. Wszystko to jest nieuniknione i często wręcz konieczne, aby nie stać w miejscu i dalej móc się rozwijać. Nie inaczej jest z trenerami - roszady szkoleniowców były, są i będą. Gdy nie ma wyników, takie zmiany to generalnie dobry pomysł, ale pod jednym warunkiem - że są to zmiany na lepsze.

Oto druga część zestawienia tych, którzy znaleźli się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie, choć w zasadzie to żaden czas nie wydaje się dla nich odpowiedni.

5. Mike Kitchen za Joela Quenneville'a (hokej, St. Louis Blues)

Co zrobić, gdy zespół, który co roku, nieprzerwanie od 23 sezonów gra w play-offach, nagle ma kłopoty z awansem? W 2004r Bill Laurie, ówczesny właściciel St. Louis Blues wpadł na pomysł, by w tej kryzysowej sytuacji zatrudnić Mike'a Kitchena. Poprzednik Kitchena, Joel Quenneville prowadził zespół od ośmiu sezonów. Nie były to dla Blues lata szczególnie tłuste, ale na pewno nie chude. Ot, takie tam sobie przeciętne. Bluesmani co roku byli oczywiście w play-offach, jednak nic wielkiego tam nie zwojowali. Inna sprawa, że nie bardzo mieli kim wojować, bo drużyna z St. Louis w tym czasie nie była hokejową odmianą galacticos, a wybitni zawodnicy (może poza Alem MacInnisem) omijali miasto szerokim łukiem.
W sezonie 2003/04 Bluesmani pod wodzą Quenneville'a balansowali na granicy 8/9 miejsca w konferencji. Gra w play-offach nie była więc taka oczywista, choć ich bilans należy uznać za przyzwoity - 29 zwycięstw, 25 porażek i 7 remisów. Właściciel stwierdził jednak, że zespół potrzebuje zmian, jakiegoś impulsu, kogoś, kto będzie powiewem świeżości, kto sprawi, że zawodnicy przejdą na tę jasną stronę księżyca i osiągną upragniony "international level". Mówiąc wprost - Laurie skonstatował, że niezbędny jest ktoś taki jak Mike Kitchen.
Z początku wydawało się, że to rozsądna decyzja - Mike wygrał 10 z 21 meczów i uratował tym samym sezon dla Blues. 24. z rzędu awans do rozgrywek posezonowych, to trzeci najlepszy wynik w historii profesjonalnego sportu w USA. W samych play-offach było już nieco gorzej, St. Louis przegrali gładko w 1. rundzie z San Jose Sharks i mogli jechać na wakacje. Mało kto się tym jednak przejął, w tych okolicznościach sukcesem był sam awans. W klubie, po trenerskiej karuzeli zapanował optymizm, wiara w lepsze jutro i przekonanie, że najgorsze mają już za sobą. Nikt na pewno nie podejrzewał, że Mike Kitchen to chodząca bomba z opóźnionym zapłonem, a z tym "najgorsze już za sobą", to nie do końca jest prawda.
Jako, że sezon 2004/05 został odwołany z powodu lokautu, Kitchen i jego Blues mieli podbić NHL dopiero rok później. Zgadnijcie czy się udało. Prawidłowa odpowiedź brzmi: Nie. Bluesmani w sezonie 2005/06 zaczęli niemiłosiernie fałszować i przegrali 61 z 82 meczów stając się pośmiewiskiem ligi, jako jedyni nie przekroczyli granicy 200 zdobytych goli i dopiero czwarty raz w historii, a pierwszy od 1979r nie uzyskali awansu do play-offów. To był najgorszy sezon w St. Louis od 27 lat. Nawet ich kibice nie chcieli już tego oglądać - średnia widzów w ich hali spadła z 18 000 do 12 000. Żeby było śmieszniej, Kitchen utrzymał pracę i dostał drugą szansę, aby udowodnić, że to co było do tej pory było dziełem przypadku, zwykłym zrządzeniem losu. I udowodnił. W następnym sezonie po siedmiu porażkach z rzędu został zwolniony.
Zatrudnienie Kitchena to był przypadek. I tak to należy traktować.

4. Tim Floyd za Phila Jacksona (koszykówka, Chicago Bulls)

Nic nie trwa wiecznie - to wyświechtane powiedzenie pasuje w tym przypadku jak ulał. Wraz z ostatecznym odejściem z Chicago Michaela Jordana, rozpadła się mistrzowska ekipa Bulls. Skończyła się tym samym jedna z największych dynastii w historii sportu. To był koniec ery Pippena, Rodmana, Kerra, a nawet Luca Longleya. Odszedł także trener Phil Jackson. Zmiany te oznaczały dla Bulls po prostu koniec wszystkiego, a początek...hmm, jakby to powiedzieć? Może tak: "ery Tima Floyda".
23 lipca 1998r Tim Floyd został nowym trenerem mistrzów NBA, Chicago Bulls. Od początku wiadomo było, że nie będzie łatwo. Drużyna jaką dostał Floyd nieco się różniła od tej, która zdobyła 6 tytułów mistrzowskich. Nie było Jordana, nie było Pippena, Rodmana, Kerra. Luca Longleya też nie było. Nie było niczego. Dlatego też nie mam zamiaru znęcać się nad Floydem. Podam może tylko bilans, jaki osiągnął w trakcie ponad trzyletniego pobytu w Chicago: 49 zwycięstw i 190 porażek. Żaden trener w historii ligi nie wypada w tej materii gorzej.
"Era Tima Floyda" była oczywiście najgorszym okresem w dziejach klubu. Faktu, dlaczego Tim tak długo utrzymywał się na swoim stanowisku nie tłumaczy nawet fizyka kwantowa, teoria chaosu i światów równoległych. Żeby tak do końca go nie oczerniać, w trakcie jego kadencji można było dopatrzyć się również pozytywów. A właściwie jednego pozytywu. Na plus dla Floyda należy na pewno zapisać świąteczny prezent, jaki sprawił kibicom Bulls w 2001r. W Wigilię podał się do dymisji, a gdy odchodził tak oto rzekł:

"To była niebywała szansa, ale pewne rzeczy po prostu nie działały."
3. Carlos Queiroz za Vicente del Bosque (piłka nożna, Real Madryt)

Vicente del Bosque jest jednym z najbardziej utytułowanych trenerów w historii Realu Madryt. To prawdziwa legenda, człowiek, który większość swojego życia poświęcił temu klubowi. Trafił do niego w 1964r w wieku 14 lat. Prawie całą piłkarską karierę spędził na Santiago Bernabéu, a po jej zakończeniu znalazł się w sztabie szkoleniowym Królewskich. Przez lata był jednak traktowany w klubie trochę z przymrużeniem oka, w Realu zmieniali się trenerzy, piłkarze, prezesi, a del Bosque czekał i czekał na swoją szansę. To właśnie on wkraczał do akcji w charakterze strażaka, gdy zwalniani byli kolejni szkoleniowcy. Po ugaszeniu pożaru ustępował jednak miejsca "komuś z nazwiskiem" i czekał dalej.
Jego cierpliwość została nagrodzona w listopadzie 1999r, gdy wreszcie na dłużej otrzymał szansę trenowania Realu. Czekał na nią 15 lat, ale było warto. W trakcie trzyipółletniej pracy wygrał dwukrotnie Ligę Mistrzów (2000 i 2002), raz Superpuchar Europy (2002), Puchar Interkontynentalny (2002) i Superpuchar Hiszpanii (2001). Dołożył do tego dwa tytuły mistrza kraju (2001 i 2003). W Madrycie nie było tak dobrze od czasów Alfredo di Stéfano i Ferenca Puskása. Widocznie było za dobrze, ponieważ dzień po wygraniu La Ligi w 2003r prezes Realu, twórca galacticos, Florentino Perez zwolnił del Bosque. A to dlatego, że "czuł, iż Vicente nie jest odpowiednią osobą do prowadzenia zespołu". Reakcja szkoleniowca była zrozumiała.

"Nie spodziewałem się, że po tylu latach tak mnie potraktują
."
Jego następcą został Carlos Queiroz, wieloletnia prawa ręka Alexa Fergusona w Manchesterze United. Queiroz dostał do prowadzenia prawdziwego samograja: Zidane, Raul, Ronaldo, Figo, Beckham, Roberto Carlos - to był najlepszy zespół na świecie. I faktycznie, Real Queiroza z początku wygrywał wszystko jak leci. W lutym 2004r był na pierwszym miejscu w tabeli z przewagą 8 pkt nad Valencią, grał dalej w Lidze Mistrzów i Pucharze Hiszpanii. Żyć nie umierać.
"Jeżeli myślisz, że coś idzie dobrze - na pewno nie wiesz wszystkiego". Carlos Queiroz prawdopodobnie nie znał tego prawa Murphy'ego, a nawet jeśli znał to nie potrafił nic poradzić, aby się nie sprawdziło. Koniec miał swój początek w marcu. Zaczęło się od przegranej w finale Copa del Rey z Realem Saragossa, potem była klęska z Monaco w Lidze Mistrzów, nie lepiej było na krajowym podwórku - po porażce u siebie z Osasuną 0:3, Real pożegnał się z fotelem lidera. Queiroz przegrał pięć ostatnich meczów sezonu i skończył ligę na czwartym miesjcu. Przy okazji skończył swoją pracę w Madrycie, skończyli się też wtedy galacticos. Okazało się, że prawa Murphy'ego rzeczywiście działają, na przykład to:
"Poprawianie czegoś, co działa dobrze, sprawi, że zacznie to działać źle."

2. Rich Kotite za Pete'a Carrolla (futbol amerykański, New York Jets)


W zasadzie samo zdjęcie mogłoby wystarczyć za komentarz, niemniej jednak wyniki Richa Kotite w New York Jets były porównywalne z jego aparycją. Kotite na początku 1995 roku zastąpił na stanowisku trenera Jets Pete'a Carrolla, po tym jak ten drugi uzyskał sezon wcześniej bilans 6 zwycięstw i 10 porażek (pomimo całkiem niezłego startu - 6-4). Ówczesny właściciel zespołu, Leon Hess, zmianę trenera tłumaczył następująco:

"Mam już 80 lat. Nie mogę czekać. Chcę wyników od razu!"
No i miał wyniki. I to nie byle jakie, bo historyczne. Bilans jaki osiągnął Kotite przeszedł do annałów nowojorskiego klubu. Rok 1995 to 3 zwycięstwa w 16 meczach i najgorszy sezon w dziejach Jets. Hess najwyraźniej przeżywał w tym okresie drugą młodość, ponieważ postanowił poczekać na lepsze wyniki do następnego roku i zostawił Kotite'a na swym stanowisku. Widocznie uznał, że sukces rodzi się w bólach. Niestety dla niego i Jets, słowa "sukces" i "Kotite" po prostu do siebie nie pasują, gryzą się. W sezonie 1996 Nowojorczycy uzyskali bilans 1-15, a Rich wychwalając po porażkach grę swoich podopiecznych w defensywie, najwyraźniej chciał sędziwego właściciela wpędzić do grobu. Po przygodzie (to lepsze określenie niż praca) w Jets Kotite nie wrócił już do zawodu.

1. Oscar Tabárez za Fabio Capello (piłka nożna, AC Milan)

Latem 1996r, po pięciu latach pracy, Fabio Capello postanowił opuścić Mediolan i przenieść się do Realu Madryt. Capello odchodził w glorii zwycięzcy - 4 tytuły mistrza Włoch, 3 finały Ligi Mistrzów z rzędu, w tym jeden wygrany. Były to wielkie osiągnięcia na miarę wielkiego trenera.
Miejsce Capello na ławce trenerskiej AC Milanu zajął Urugwajczyk Oscar Tabárez, człowiek jeśli nie znikąd - to na pewno z bardzo daleka. Tabárez mógł bowiem pochwalić się sukcesami jedynie z drużynami z Ameryki Południowej, gdzie prowadził m.in. ekipy Peñarolu Montevideo oraz Boca Juniors. Był również selekcjonerem reprezentacji Urugwaju. Jak na kogoś, kto ma prowadzić aktualnego mistrza Włoch i jedną z najlepszych drużyn świata - były to osiągi stosunkowo skromne. Skromnością odznaczał się również sam Tabárez, który właśnie tę cechę postanowił uczynić swoim znakiem rozpoznawczym podczas pobytu w Mediolanie. Uprzedzając nieco fakty - krótkiego pobytu. Bardzo krótkiego.
Pod wodzą Tabáreza Milan grał skromnie, miał skromne wyniki i przegrywał wszystko co tylko mógł. Najpierw w Superpucharze Włoch Mediolańczycy polegli na San Siro z Fiorentiną. Następnie w Serie A, drużyna Tabáreza bardziej niż obroną tytułu przejmowała się walką o uniknięcie degradacji. Na pocieszenie pozostaje Tabárezowi Liga Mistrzów, z której nie odpadł, bo...nie zdążył. W grudniu 1996r, przed ostatnim meczem grupowym, meczem o być albo nie być (to były ulubione mecze Tabáreza) z Rosenborgiem Trondheim prezydent Milanu, Silvio Berlusconi grzecznie podziękował Urugwajczykowi za ogrom pracy, jaki wykonał w klubie, aby na stałe zapisać się w jego historii. Zastępujący go Arrigo Sacchi mecz z Rosenborgiem oczywiście przegrał i tak oto zakończyła się dominacja Milanu w Europie w połowie lat 90-tych.
Tabárez do dziś uważany jest za najgorszego trenera w dziejach AC Milan.

Historia pokazuje, że po zmianach szkoleniowców kluby potrafią wyjść na prostą, zdarza się to nawet często, jednak nie zawsze. Czasem bowiem takie zmiany wychodzą klubom bokiem, a wszystko zaczyna się od podjęcia tej jednej jedynej decyzji. Można zatrudniać szkoleniowców o uznanej renomie, można tych nieco mniej znanych. Niemniej jednak nic nie jest w stanie zagwarantować sukcesu, bo przecież trener jak to trener - niczego nie może być pewien. I to jest pewne.

środa, 4 lutego 2009

Bez komentarza: Marzenia się spełniają

Operacja się udała, ale pacjent zmarł, czyli najgorsze zmiany trenerów (cz. 1)

Zawód trenera to wyjątkowo ciężki kawałek chleba. Życie na walizkach, zmiany z dnia na dzień, niepewne jutro. Tego właśnie doświadczają szkoleniowcy. Presja wyniku często jest tak wielka, że nieraz nawet najlepsi nie radzą sobie z jej udźwignięciem. Wiadomo jak się to kończy - zwolnieniem, wtedy też tęgie głowy stawiają sobie zasadnicze pytanie: Kto następny?

Wybór następcy świeżo co zwolnionego trenera to rzecz niezwykle ważna. Nieodpowiednia decyzja prowadzi bowiem do kolejnej dymisji, a ta z kolei - do kolejnego wyboru nowego szkoleniowca, i koło się zamyka. Nie jest to proste i nie zawsze nowy trener = lepszy trener. Pół biedy jak zmiana nie wpływa zasadniczo na wyniki. Gorzej jednak, gdy jest gorzej.
Oto TOP 10 najgorzej wymienionych trenerów. Na razie miejsca 6-10, na drugą część przyjdzie jeszcze czas.

10. Łukasz Kruczek za Hannu Lepistö (skoki narciarskie, Polska)

A stało się to w marcu zeszłego roku. Łukasz Kruczek został trenerem Małysza trenerem polskiej kadry A skoczków narciarskich. Ktoś kto przez całą karierę lądował zawsze 20 metrów za Adamem, teraz miał go uczyć jak wrócić do "oddawania dwóch dobrych skoków". Co było dalej wiemy wszyscy - Tajner podglądający system szkolenia w Kambodży, Małysz wycofujący się z Turnieju Czterech Skoczni i poważnie myślący o zakończeniu kariery. Wystarczył tydzień treningu pod okiem Hannu Lepistö i Adaś wrócił do formy. Zakończenie tej historii jeszcze przed nami, na szczęście wygląda na to, że najgorsze (czyli Kruczek trenerem Małysza) już nie wróci.

9. Leroy Rosenior za Keitha Curle'a (piłka nożna, Torquay United)

Nie chodzi tu o wyniki Leroya Roseniora w Torquay. No bo trudno przecież cokolwiek wygrać lub przegrać w 10 minut. Tak, tak - 10 minut, bo tyle czasu Rosenior był trenerem Torquay. Leroy zastąpił Keitha Curle'a na stanowisku trenera Torquay United (5. liga angielska) 17 maja 2007r o 15:30. Rosenior zdążył nawet zwołać konferencję prasową, na której chciał zapewne podzielić się ze światem wizją "wielkiego Torquay" i opowiedzieć o planach na przyszłość. W międzyczasie jednak zmienił się właściciel zespołu. Nowy zarząd na pewno bardzo doceniał pracę jaką wykonał w klubie Rosenior, niemniej jednak od 15:40 Leroy był zmuszony szukać nowej roboty. Trochę go to zaskoczyło:

"Wiedziałem, że planowane są zmiany w zarządzie klubu, ale nie spodziewałem się, że wszystko rozegra się w ciągu 10 minut."
Nowym szkoleniowcem mianowano Paula Buckle, a Rosenior został tym samym najszybciej zwolnionym trenerem w historii sportu.

8. Steve McClaren za Svena-G
örana Erikssona (piłka nożna, Anglia)

Gdy w styczniu 2006r Sven-Göran Eriksson ogłosił, że po mundialu w Niemczech rozstaje się z angielską kadrą, na wyspach rozgorzała dyskusja pt. "I kto teraz? Czy ktoś z uznanym nazwiskiem? A może Anglik?". Najlepszy byłby oczywiście Anglik z uznanym nazwiskiem, ale z prostej przyczyny - ktoś taki nie istnieje, ta opcja nie była brana pod uwagę. Wybór padł na Steve'a McClarena, asystenta Erikssona oraz managera Middlesbrough, którego największa zaletą wydawała się właśnie angielska narodowość, wadą - brak doświadczenia. Oczywiście każdy ma jakieś zalety i wady, ważne jednak, żeby wady nie przysłoniły zalet.
Po nominacji przyszedł czas na wyznaczenie celu, a ten był prosty - na początek spokojny awans do Mistrzostw Europy. Start eliminacji był niezły, Anglicy wygrali dwa pierwsze spotkania i wydawało się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku. Wtedy jednak drużynę dopadł wielki kryzys, gdy w okresie między październikiem 2006r a marcem 2007r, w pięciu meczach Anglia zdobyła 1 bramkę m.in. remisując z Macedonią i przegrywając z Chorwacją. Ale to i tak nic w porównaniu z tym, co stało się pół roku później, kiedy to Anglia wybrała się do Moskwy na mecz z Rosją, aby wygraną przypieczętować awans do Euro 2008. Nie było jednak zwycięstwa, nie było i awansu. Porażka 1:2 postawiła ich w trudnej sytuacji - Rosjanom wystarczały wygrane z Izraelem oraz Andorą, by wyeliminować Anglików. Media na wyspach żądały głowy McClarena, jednak wtedy uśmiechnęło się do biednego selekcjonera szczęście - Rosja przegrała z Izraelem, a to oznaczało, że aby awansować, Anglikom wystarczy remis na Wembley z nie grającą już o nic Chorwacją. Ale i to przerosło McClarena - przegrana 2:3 była szokiem, Anglia nie awansowała do Mistrzostw Europy pierwszy raz od 1984 roku, jednak trener nie miał zamiaru rezygnować, mówił, że jego pracę należy oceniać nie przez pryzmat jednego meczu, a całych eliminacji (czyli porażek 1:2 z Rosją, 0:2 i 2:3 z Chorwacją oraz remisów 0:0 z Macedonią oraz Izraelem). Ocena przyszła szybko, bowiem następnego dnia McClaren został bezrobotnym, zapisując się w historii jako najgorszy trener reprezentacji Anglii.
Szybko obliczono, że brak awansu do Euro 2008 kosztował angielską gospodarkę ok. 1,25 mld funtów - no to mamy odpowiedź skąd się wziął kryzys...

7. Larry Brown za Herba Williamsa (koszykówka, New York Knicks)


Gdy do klubu przychodzi trener o uznanym nazwisku (taki jak Larry Brown) w miejsce prawdziwego żółtodzioba (czyli Herba Williamsa) po prostu musi być lepiej. Postęp drużyny wydaje się wtedy kwestią czasu. Wielki trener to lepsze jutro. Koniec i kropka. Oczywiście zatrudnienie renomowanego fachowca ma też swoje minusy, taki ktoś nie będzie przecież pracował za worek śliwek i słoik ogórków.
Larry Brown w lipcu 2005r podpisał z New York Knicks 5-letni kontrakt wart 50 mln dolarów, stając się przy okazji najlepiej zarabiającym trenerem w historii sportu w USA. Oczekiwania w Nowym Jorku po nieudanym sezonie (33-49) były takie jak kontrakt Browna - olbrzymie. Jedynie co niektórzy zastanawiali się czy z zawodnikami, których nowy trener Knicks miał do dyspozycji można w ogóle wygrać jakiś mecz. Liderem ekipy miał być nie kto inny jak Stephon Marbury, czyli człowiek, o którym Brown mówił, że w życiu nie widział tak upartego i "nietrenowalnego" zawodnika. Pomagać mu mieli m.in. Jamal "każda pozycja jest dobra do rzutu" Crawford oraz Jerome James. Całość miał nadzorować najgorszy generalny manager w NBA - Isiah Thomas. Z Brownem czy bez Browna - to nie mogło się udać. I się nie udało. Knicks z 82 meczów wygrali ledwie 23, notując czwarty najgorszy sezon w historii klubu. A skoro tak, to po co płacić tyle trenerowi?
Stara prawda mówi, że "idiotów na świecie jest mało, ale są tak sprytnie rozstawieni, że spotyka się ich na każdym kroku" - Larry Brown coś o tym wie, w Knicks ilość idiotów przypadająca na m3 była w tym czasie rekordowa.

6. Gertjan Verbeek za Berta van Marwijka (piłka nożna, Feyenoord Rotterdam)

Po nieudanym, bo zakończonym dopiero na 6. miejscu sezonie 2007/08 z posady szkoleniowca Feyenoordu Rotterdam zwolniono Berta van Marwijka. Następcą został Gertjan Verbeek, prawdziwa legenda rywala drużyny z Rotterdamu, SC Heerenveen. Jak to zawsze w przypadku zmian trenerów bywa, przyjście Verbeeka miało odmienić los dołującego w ostatnich latach Feyenoordu. Zespół miał zacząć wygrywać, słońce nad Rotterdamem miało świecić częściej i jaśniej. Zderzenie z prawdą okazało się jednak wyjątkowo brutalne. W zeszłym miesiącu, 14 stycznia Verbeekowi pokazano drzwi i kazano mu je obejrzeć od drugiej strony. Klub w oficjalnym oświadczeniu napisał:

"Jesteśmy rozczarowani wynikami pierwszej części sezonu."
Rozczarowanie to bardzo delikatne określenie. Szóste miejsce van Marwijka w porównaniu z wynikami Verbeeka wydaje się osiągnięciem wręcz kosmicznym. Za kadencji Gertjana, Feyenoord zaliczył jedną z najgorszych rund w historii klubu. W 17 meczach ligowych zdobył zaledwie 19 pkt i wylądował na 12. miejscu w tabeli, drużynie zaczęło zaglądać w oczy widmo spadku do 2. ligi. Nie lepiej było w Pucharze UEFA, gdzie Feyenoord przegrał wszystkie mecze grupowe, strzelając w nich jedną bramkę. Po spotkaniu z Lechem Poznań, który był jednym z ostatnich pod wodzą Verbeeka, trener nie wyglądał na specjalnie zmartwionego kompromitującą grą swych podopiecznych i stwierdził, że...idzie na piwo.
Verbeek zdołał wygrać jedynie 8 meczów spośród 26. Zaglądając do annałów ekipy z Rotterdamu, tylko jeden szkoleniowiec w historii miał gorszy bilans, nazywał się Pim...Verbeek (ironia losu?). Pim, obecny trener reprezentacji Australii na 26 meczów wygrał 6, obaj panowie nie są spokrewnieni.

Miejsca 1-5 już wkrótce.